Kiedy książka ukazała się w księgarniach, zapanowało istne szaleństwo. Oto po raz pierwszy ukazuje się „erotyk” wydany pod polskim nazwiskiem, w dodatku męskim. I to nie byle jaki erotyk. „Facet na telefon” to opisy czystego, surowego – pokuszę się nawet o stwierdzenie – mechanicznego seksu. Sięgnęłam po tę pozycję tylko dlatego, że jest porównywana z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya” i ponoć ma być o niebo lepsza – bardzo obrazowa, seks taki, o jakim każda kobieta marzy, no po prostu miód malina. Powiem tak: jeśli ta książka mówi o seksie, o jakim marzy każda białogłowa, to mamy w Polsce bardzo dużo sfrustrowanych, niedopieszczonych i nieuświadomionych kobiet.
Fenomen „Faceta na telefon” polega chyba na tym, że są to podobno autentyczne wydarzenia z życia autora, który pisząc bloga, postanowił wydać też coś w formie papierowej, bo niby czemu nie. Problem polega na tym, że jednak płynność języka i gładkość stylu, jakimi operuje pan Adam, nie wystarczą, żeby napisać książkę, która porwie czytelnika. A, niestety, im dalej, tym bardziej plastyczność języka i to cudowanie po prostu stają się męczące. To, że pisze się bloga o takiej, a nie innej tematyce, który odwiedzają ponoć miliony polskich kobiet (co ciekawe, bo dopóki nie sięgnęłam po „Faceta na telefon” o blogu nie miałam zielonego pojęcia), nie znaczy, że książka okaże się sukcesem, bo – co tu dużo mówić – czytelnik głupi nie jest. Czytelnik widzi, że ciekawej i wciągającej fabuły tu nie znajdzie. Owszem, jest to fragment z życia pana Adama, ale czy fakt, że nie jest się wioskowym głupkiem i umie się całkiem nieźle posługiwać językiem polskim oraz prowadzi niecodzienny styl życia to już coś, co warte jest publikacji? Poza tym nie podoba mi się kierunek, w jakim to wszystko idzie. Nie podoba mi się to reklamowanie prostytucji. Owszem, autor podkreśla, że nigdy nikogo nie namawiał, że dziwi się ludziom zadającym mu tego typu pytania, no ale gdyby tak bardzo zależało mu na zachowaniu swojej profesji w tajemnicy, to czy pisałby bloga, na którym zamieszcza co pikantniejsze kawałki? Dziwi mnie to. Naprawdę, bardzo mnie to dziwi. Ale dość o autorze, pomówmy o książce samej w sobie.
Jak już wspomniałam – brak tu fabuły. Całość składa się na opisy kolejnych spotkań z kolejnymi klientkami. Są to kobiety w różnym wieku, o różnych charakterach i różnym wyglądzie. Zwykle bardzo zamożne, bo pan Adam za szybki numerek liczy sobie bagatela dwa tysiące złotych. Co więcej, postacie niestety nie dają się poznać inaczej, jak li i jedynie przez opisy narratora. Kiepsko.
Adam jest przystojny, wysportowany, lubi seks i lubi pieniądze. Wydawałoby się, że ma wszystko, ale jednak… Czegoś mu chyba brak, bo nie jest do końca zadowolony. Ciągle odczuwamy wrażenie, że skrywa jakąś tajemnicę, że nie cieszy się z tego, co robi. W końcu po każdej nocy z klientką biega sobie po Warszawie jakieś dwadzieścia kilometrów, czy to deszcz, czy to śnieg, podkreślając za każdym jednym razem, jak bardzo nienawidzi biegać. Sam siebie karze, dając sobie taki wycisk, karze siebie za to, co robi. I tu rodzi się we mnie uczucie zupełnego niezrozumienia. Panie Adamie – po co pan to robi? Po co para się pan takim zawodem? Przecież to jest bez sensu. Ale potem przypominam sobie stare powiedzenie: dla chcącego nic trudnego. I odnoszę wrażenie, że Adam lubi sobie ponarzekać, jaki to kiepski zawód, jak bardzo nienawidzi siebie i swojego odbicia w lustrze. Dla mnie, prostego człowieka, być może o małym rozumku, jest to nie do ogarnięcia. Bo wiecie, jestem w stanie zrozumieć, kiedy ktoś jest zmuszany do prostytucji i po prostu nie ma jak uciec, ale nasz główny bohater sprzedaje się, bo tak łatwiej, bo wygodniej. Jakby ta książka powstała tylko po to, żeby się w jakiś sposób usprawiedliwić i, nie wiem, wyżalić? Nie jest mi żal Adama. Robi to, co chce robić, udając, że jest inaczej. Może oszukiwać rodzinę, czytelników, kogokolwiek, ale samego siebie nie oszuka.
Istnieje jeszcze jeden dylemat, który zrodził się we mnie, podczas czytania. Czy to aby na pewno pisze mężczyzna. Kilka razy w książce zdarzyła się jakaś pomyłka i pan Adam zamiast „mógłbym”, pisał „mogłabym” (i coś w ten deseń). Literówka? OK, ale kilkukrotnie w jednej książce? Dziwne, ale to tylko takie moje dywagacje. Poza tym, który facet wie cokolwiek o beżu, zieleni w odcieniu mchu i kolorze lawendowym? Przyrzekam, parsknęłam śmiechem, kiedy przeczytałam taki opis. Znam wielu mężczyzn, którzy znają się na kolorach i odcieniach w równym stopniu, jednak z reguły nie interesują ich krągłe pośladki, a zarośnięte, szerokie klaty.
Trochę w tej recenzji filozofuję, wybaczcie, ale to wszystko – blog, książka, osoba pana Adama – wydaje mi się tak okropnie naciągane i sztuczne, że aż bolą od tego oczy. Wracając jeszcze raz do samej publikacji, powiem tak: książka jest bez polotu i fantazji, a co tu mówić o jakiejkolwiek duszy. To po prostu nudne czytadło. Erotyki są teraz na czasie, ale to, że w jakimś tworze znajduje się nagromadzenie „łechtaczek” i „penisów” jeszcze go erotykiem nie czyni.
Komu polecam? Nikomu. Naprawdę, „Facet na telefon” to nie jest tzw. must have czy raczej must read. Zbyt wiele tutaj braków, żeby warto było ją przeczytać. Nie daję książce pały tylko dlatego, że spodobał mi się język i styl A.J. Gabryela. Cała reszta była zwyczajnie kiepska.