„[…] spokojna pewność siebie, wsparta u Porschego ogromną wiedzą w zajmujących go dziedzinach i rozległymi zainteresowaniami, wielu urzekała. Dzięki temu łatwo znajdował wspólny język z przedstawicielami rodów królewskich, politykami, wojskowymi i sprzyjającymi mu przemysłowcami. Na swoim polu Porsche nie miał sobie równych. Umiał też przyciągać do współpracy innych konstruktorów […]”. S. 27.
To jest zdanie, które najlepiej oddaje ducha książki Lidvigsena. Podziw, fascynacja, zapatrzenie. Uwielbienie dla konstruktora. Jestem sarkastyczna, ale ta książka jest pisana na kolanach. Nie na kolanie, co to to nie. Na kolanach. Z nabożną czcią, bez dystansu, z dziecięcym zapatrzeniem w cudzy geniusz.
Tak, jak zwykle od razu mówię, co sądzę o książce, bez stopniowania napięcia.
Czytałam tę książkę z rosnącym niedowierzaniem.
Uwielbiam biografie, dlatego z taką dziką radością sięgnęłam po tę książkę i przeczytałam ją w dwa dni. Ale to nie biografia. To historia dokonań inżynierskich Ferdinanda Porschego i tyle. Kropka. W dodatku - jak już napisałam wcześniej - pisana z pozycji wyznawcy, nie obiektywnego naukowca/biografa. Ale ok, każdy ma swojego bohatera za którego dałby się pokroić i każdy ma prawo pisać.
Nie zrozumcie mnie źle - książka jest dobrze napisana.
Ogromną zaletą jest jej warstwa graficzna. Nie liczyłam dokładnie, ale na moje oko to połowa zawartości to zdjęcia i rysunki projektów Porschego. Zdjęcia dają możliwość autentycznego wejścia w epokę, zobaczenia prawdziwych ludzi, prawdziwych maszyn, strojów, krajobrazów - a co ja wam będę tłumaczyć. Wiecie, o co mi chodzi. Dodają książce wartości faktograficznej.
A rysunki techniczne są po prostu piękne. Nie jestem inżynierem, ale mogłabym się gapić na rysunki konstrukcyjne i schematy godzinami.
Język książki jest jasny, klarowny, nie nadmiernie techniczny - innymi słowy - do strawienia dla kogoś, kto nie ma odpowiedniego wykształcenia do ogarnięcia szczegółów.
Ludvigsen, który znany jest ze swojego pisania o motoryzacji, dostarcza ogromnych ilości informacji na temat detali z życia zawodowego życia Porsche, jego osiągnięć oraz wpływu na rozwój technologii motoryzacyjnej.
Czemu się zatem czepiam - zapytacie?
Ano z kilku powodów.
Pierwszy z nich jest taki, że aczkolwiek opowieść jest ułożona chronologicznie, za za chiny ludowe nie wiem, co to jest. Bo nie biografia, choć dowiadujemy się, gdzie i kiedy się Porsche urodził, oraz że pochodził z patriarchalnej rodziny i ojciec był surowy. To w zasadzie tyle, ile człowieka zobaczycie w tej książce. No przesadzam w celach publicystycznych, ale nie bardzo. Na zdjęciach widać, jak młody Porsche uczy swoją narzeczoną prowadzić samochód, potem i widać jego dzieci, i pojawiają się one jako postaci w książce, ale coś więcej? Nic. Zero. Kolejny silnik, kolejny wynalazek, kolejna praca dla chwały kolejnego imperium. Kolejna wojna. Samochody, samoloty, ciągniki, samoloty, samochody, ciągniki. I tak ad nauseam. Porsche jawi się jako dwuwymiarowy rysunek techniczny. Zero głębi.
Po drugie, wkurza mnie ujmowanie słów faszyści i zbrodniarze wojenni w cudzysłów. Owszem, może nie wszyscy, o których Ludvigsen tak pisze, przyznawali się expresis verbis do wyznawania tej obrzydliwej ideologii i może sami nie strzelali do ludzi, ale korzystali z rządów faszystów, pomagali im aktywnie i zarabiali na wojnie w tylu aspektach, że głowa mała. To dzięki faszystom i systemowi, który faszyści wprowadzili, wielu z bohaterów książki Ludvigsena żyło więcej niż dostatnio. Oni i ich dzieci, i ich wnuki. Więc ja bym ich objęła tym mianem i dodałabym jeszcze oportuniści na dodatek.
Ok, autor pisze o współpracy Porschego z nazistami, spotkaniach z Hitlerem i tak dalej. Ale czy jakoś go zaswędziała moralna strona działania konstruktora? Nie bardzo.
A już zastanawianie się nad „wybiórczym trybem wymierzania sprawiedliwości przez aliantów” [s. 404-405] w kontekście konstruktorów broni, albo pojazdów opancerzonych, albo samolotów bojowych uważam za hipokryzję. Czystej wody.
Po trzecie: rany, jak mnie Ludvigsen wkurzył jednym odpisem pod zdjęciem. Na stronie 92 stoi jak byk:
„Wiele samochodów osobowych marki Austro-Daimler użyto podczas pierwszej wojny światowej w roli pojazdów wojskowych. Jeden z takich wozów w służbie wojskowej na zdjęciu, wykonanym w 1914 roku w Królestwie Galicji i Lodomerii, należącym od 1772 do monarchii habsburskiej”.
Wiecie, jak jestem z tej całej Galicji i Lodomerii, czyli spod Krakowa jestem baba. I w 1772 to był rozbiór, szanowny autorze. Rozbiór. Może i państwa wysoce dysfunkcyjnego, nieudolnego, bezsensownej oligarchicznego, ale jednak państwa.
Ale ten właśnie podpis pokazuje, jakim Ludvigsen jest mistrzem w nawijaniu makaronu na uszy. Niby wszystko w tej frazie jest teoretycznie spoko, ale jest też taką straszną manipulacją, że głowa mała!
Po czwarte mamy wojny i wojskowość i w zasadzie niewiele ocen. A jesteśmy ponad sto lat po pierwszym wielkim konflikcie, który swoim intelektem wspierał Porsche i jakieś 80 po drugim z nich. I w Europie toczy się wojna, którą też wspierają jacyś wynalazcy, którzy pewnie mówią: moja chata z kraja. Ja tu tylko tak sobie dłubię, mnie polityka nie interesuje. Akurat. Akurat.
Tyle ode mnie. Sięgnijcie, przeczytajcie, wejdźcie ze mną w spór. Przekonajcie mnie do Ludvigsena i jego tytułu, proszę.
Dziękuję portalowi
nakanapie.pl za możliwość przeczytania książki!