Po „Dziennik Bridget Jones” nigdy bym nie sięgnęła, gdyby nie lista BBC. O sławnej, zakompleksionej i samotnej kobiecie po trzydziestce słyszał pewnie każdy. Ja również. Jednak jakoś nie ciągnęło mnie do zapoznania jej historii. Przypuszczałam, że humor będzie, aczkolwiek słaby i żałosny. Jak było naprawdę?
Na kartkach powieści zapoznajemy się bliżej z Bridget oraz jej życiem. Trzydziesto-paro letnia kobieta, która na skraju załamania z powodu braku mężczyzny, planuje przejść na dietę. Jednak nie jest ona silna w swoich postanowieniach i dość często zbacza z drogi do idealnej figury. Dodatkowo jej samopoczucie psuje praca w wydawnictwie u boku przystojnego szefa, który kompletnie nie zwraca na nią uwagi. Pewnego dnia, jedna krótka wiadomość zmienia wszystko.
Szczerze mówiąc, po tej książce nie spodziewałam się czegoś wielkiego. Już jej mała objętość i wyraz „dziennik” w tytule zwiastował na krótką przygodę bez większych emocji. No i w tym przypadku się nie myliłam.
„Dziennik Bridget Jones” jest podzielony na miesiące, dni oraz godziny. Główna bohaterka opisuje swoje codzienne czynności oraz nadzwyczajne wydarzenia, które jej się przydarzają. Treść utrzymana jest w żartobliwej formie. Humor nie był jednak taki, jaki się spodziewałam. Kilka razy może się uśmiechnęłam. W większości przewracałam kartki bez większych emocji. Momentami tych „śmiesznych” sytuacji było za dużo na raz, przez co miałam niekiedy wrażenie ich przesytu. Uważam, że nazwanie ją najzabawniejszą książką wszech czasów jest lekką przesadą.
Książka w formie dziennika to moim zdaniem dobry pomysł, ale w przypadku Helen Fielding trochę niedopracowany. Wszystko było zbyt uogólnione. Brakowało mi jakiś szczegółów bądź opisów. W chaotycznych skrawkach i zlepkach myśli Bridget łatwo można było się zgubić, mimo że prowadziła ona swoje zapiski w miarę regularnie i uporządkowanie. Kompletnie nie przypadły mi do gustu kolokwializmy jakimi się główna bohaterka posługiwała. Przerażało mnie również jej podejście do życia. Głównym jej celem było znalezienie faceta i zrzucenie zbędnych kilogramów. Nie przejmowała się swoimi przyjaciółmi, pracą czy samorealizacją. Przez całą książkę mnie to dziwiło i jednocześnie zastanawiało. Czy ta kobieta nie miała innych, ważniejszych życiowych wartości?
Dla porównania, miałam okazję obejrzeć film, który powstał na podstawie „Dziennika Bridget Jones”. Muszę przyznać, że spodobał mi się sto razy bardziej, niż jego papierowy pierwowzór. Jak dla mnie był on zabawniejszy i lepiej trafiał do odbiorców. Prędzej mogłam zżyć się z filmową główną bohaterką niż książkową, mimo że była to praktycznie ta sama osoba. Reene Zellweger genialnie wcieliła się w swoją rolę. Dzięki niej pokochałam Bridget, którą będę miło wspominać.
Jak dla mnie książka to istna porażka. Osoby szukające ciekawej lektury, zawierającej liczne zwroty akcji jak i rozbudowaną fabułę, lepiej niech po nią nie sięgają, gdyż mocno się rozczarują. Jeśli chodzi o film to serdecznie wam polecam, zwłaszcza na smutne i szare wieczory. Historia Bridget jest jedną z niewielu, która lepiej prezentuje się na ekranie, niż na kartkach papieru.