Astralker łączy w sobie szpiegowskie historie z elementami paranormalnymi. Tak mogłoby wyglądać (nie)życie duszka Caspra, gdyby zdecydowano się wykorzystać jego umiejętności do wykonywania niezwykle tajnych misji. Niestety niezależnie jak interesująco pomysł ten brzmi, wykonanie skutecznie zabija całą zabawę.
Dawid jest studentem pierwszego roku informatyki i całkiem zwykłym nastolatkiem. Dzień przed ważnym i piekielnie trudnym egzaminem współlokator wyciąga go piwo z kategorii „to naprawdę będzie tylko jedno”. Chłopak nieoczekiwanie w jednym z warszawskich lokali natrafia na swoją nową dziewczynę przyczepioną wargami do ust innej niewiasty. Postanawia zareagować po męsku i odstawia klasyczną „scenę”, która kończy się prostym wymierzony wprost w aparat wzroku. Znokautowany przez już wtedy byłą dziewczynę budzi się następnego dnia z kacem, podbitym okiem i nienapisanym egzaminem na koncie. Czy to wszystko ma jakieś znaczenie dla późniejszej historii? Tak średnio. Zły los po prostu w tak pokrętny i przekombinowany sposób próbuje popchnąć bohatera do niewłaściwego miejsca o niewłaściwym czasie, by odmienić jego dotychczasowe życie. Arek, znajomy z roku, składa Dawidowi propozycję absolutnie i całkowicie możliwą do odrzucenia. Mają się oni włamać do domu profesora, by podrzucić gotowe egzaminy, bo poprawka najwyraźniej ma być trudniejsza niż tłumaczenie się przed policją. Nasz bohater i orzeł asertywności zarazem bez wahania zgadza się i tym oto sposobem los dopiął swego. Dawid jest tam, gdzie go być nie powinno. W mieszkaniu belfra zamiast na stosy egzaminów i szafę pełną tweedowych marynarek natrafia na sceny rodem z kryminalnych filmów. Chłopak staje się świadkiem akcji służb specjalnych. Te, najwyraźniej dostrzegając jego intelektualny potencjał, postanawiają go sprawdzić i zrekrutować.
Trafia on w objęcia ściśle tajnej organizacji, której szeregi stanowią astalkerzy – ludzie z opanowaną umiejętnością opuszczania własnego ciała w projekcji astralnej. Krótko mówiąc, Dawid najzwyczajniej w świecie może zrobić to, co każdy doprowadzony do ostateczności rodzic. Potrafi wyjść z siebie i stanąć obok. Firma wykorzystuje odpowiednio wyszkolonych ludzi do zadań tak poufnych, że taki żółtodziób jak nasz bohater nie dowie się nawet, o co w nich właściwie chodzi. Ma obserwować cele i unikać kłopotów, pozostając zupełnie niezauważonym. Czy cały ten pomysł z agentami-zjawami oznacza, że zaraz będziemy mieli do czynienia z innymi wymiarami, niepokojącymi duchami, stworzeniami rodem z twórczości Lovecrafta, magią, sztuczkami i odlotami w stylu doktora Strange’a? No nie. Czy będą pościgi, wybuchy, super tajne misje, kryptonimy, szpiedzy i wszystko, czym w wolnych chwilach zajmuje się Bond? No też niespecjalnie. To może przynajmniej piekielnie przebiegłe czarne charaktery, międzywymiarowi magowie, osiłki z kontrwywiadu albo przynajmniej astralni ninja? Też nie. To co w takim razie będzie?
Tomasz Sobiesiek nie bardzo wie, co zrobić ze swoim pomysłem. Przez niemal 2/3 książki stara się usilnie przekonać czytelnika, że zjawiska zachodzące w świecie przedstawionym mają solidne podstawy naukowe i nie ma w nich absolutnie nic paranormalnego. Bohater wysłuchuje wykładów na temat dziesiątek wymiarów, doznań pozazmysłowych oraz użycia i pielęgnacji czakramów. Uczy się przechodzić przez ściany, latać i fikać koziołki w planie astralnym. Oczywiście w mig wszystko przyswaja, a co tam, przecież zdolny z niego chłopak, w końcu uznał włam do domu profesora za świetny pomysł. Więc pewnie już za chwilę będzie hasał sobie po wymiarach z okrzykiem „hej, przygodo” na ustach. Wystarczy tylko zagryźć wargi, zacisnąć zęby, pięści, pośladki i co tam tylko ściskać możemy i przetrzymać równie nużące co klasyczne pierwszotomowe „Wprowadzenie do działania świata przedstawionego dla początkujących”. Tylko po co w ogóle to wszystko, skoro autor chwilę później postanawia wrzucić na scenę wielkiego międzywymiarowego demona, bo akurat będzie on pasował do rozgrywającej się akcji? Zadając tym samym kłam swoim dotychczasowym zapewnieniom.
O ile w podstawowych założeniach Sobiesiek wszystko raczej starannie sobie rozrysował, tak cała reszta wydaje się działaniem bez planu. Początek jest całkowicie chaotyczny i niezwykle łatwo może odstraszyć. Pomniejsze wątki przedstawione są powierzchownie, niezbyt ciekawie i bez pomysłu. Zaczynają się, kończą i niewiele z nich wynika. Natomiast pojawiający się w końcówce zalążek większej intrygi sprowadzony zostaje do wątłej siły, która ma pchnąć fabułę na tyle mocno, aby udało jej dotoczyć się do końca. Ostatecznie jednak całkiem się rozmywa, a jej miejsce zajmuje średnio wynikające z fabuły zakończenie. Historia pozbawiona jest ikry, iskry czy przynajmniej podwójnego gazu. Ma w sobie spory potencjał, lecz ten jest przez całą książkę jedynie głaskany za uchem, zamiast zostać spuszczonym ze smyczy. Autor nawet niespecjalnie próbuje wycisnąć z niego coś więcej. Brak w tym brawury czy błyskotliwości. Nie zabrakło natomiast wielu sygnałów, że debiut autora to zaledwie pierwszy tom większej historii. Jak jednak sięgnąć po kontynuację, skoro widać, że nawet autor chyba niezbyt dobrze się przy tym bawił.
Mocną stroną Astralkera mogła być tajna organizacja o zdecydowanie wątpliwym charakterze. Autor kolejnymi wątkami próbuje zasiać ziarno wątpliwości co do moralności pracodawców Dawida. Komu służą, jaki jest ich prawdziwy interes i dlaczego u diabła działają poza granicami praw i ludzkiej przyzwoitości? Czy w opuszczonych ciałach zostawiają również duszę i wyrzuty sumienia? Czy może są zwykłymi zakapiorami służącymi własnym celom? Sobiesiek tego elementu także nie dał rady zbalansować. Nie ma mowy o wątpliwościach, bo wszelkie motywacje agentów są najzwyczajniej w świecie miałkie, a działanie jednoznacznie złe.
RuBryka Popkulturalna ocenia 4/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu Nerdheim.pl