Zawsze uważałam, że ludzie wyznający jakąś religię mają łatwiej. Ich życie jest bardziej stabilne, uporządkowane, oni sami mają punkty odniesienia, wzorce czy schematy, wg których powinni się zachować w określonych sytuacjach. Wpasowanie się w ramy daje z pewnością większy komfort niż ulokowanie się poza nimi – co jest zresztą refleksją ogólną, nie dotyczy tylko religii.
Katherine Ozment w swej książce potwierdziła to moje przekonanie. Bliskie mi są też inne przemyślenia i odczucia autorki (opierającej się m.in. na swoich doświadczeniach), a nad jeszcze innymi wciąż myślę. Jest to bowiem książka skłaniająca do wielu refleksji, stawiająca poważne i trudne pytania, ale nie udzielająca prostych odpowiedzi. Napisana przystępnie, z przeznaczeniem dla zwykłego człowieka któremu przyszło zmierzyć się z wiarą. Dla człowieka wątpiącego i poszukującego.
Może przyjść taki moment – zwykle dorasta się do niego jakiś czas – że religia z całym swoim dobrodziejstwem i wygodą zacznie kogoś uwierać, ciążyć mu. Przestanie odpowiadać na jego potrzeby i każe wyruszyć na poszukiwanie czegoś innego, równie głębokiego jak religia, ale jednak czegoś, co nią nie będzie. Odejście od religii może mieć różne przyczyny. Autorka przeanalizowała je w odniesieniu oczywiście do społeczeństwa amerykańskiego (gdzie religie porzuca coraz więcej osób), choć niektóre z tych przyczyn – np. polityczne – brzmią wcale nie amerykańsko, a całkiem swojsko.
I teraz: w co ma wierzyć człowiek, który nie wierzy?
Katherine Ozment stoi na stanowisku, że powinno się uczyć wiedzy o religiach, bo stanowią one nasze niezaprzeczalne dziedzictwo kulturowe. O każdej z religii wypowiada się z szacunkiem i powagą. Nie neguje, nie wyśmiewa, nie feruje wyroków, daje prawo do wiary. I oczekuje tego samego w stosunku do osób takich jak ona i podobnych, którzy porzucili wiarę albo nie wierzyli nigdy. Jest bowiem tak, że nie przestajemy mieć potrzeb duchowych, kiedy rezygnujemy z religii bądź też nigdy nie czuliśmy się jej częścią. I to oczywiste, że ateiści również chcą wyposażyć swoje dzieci w pewien korpus zasad, dobrych zasad i wskazówek do życia. Wiele miejsca właśnie temu autorka poświęca – wychowaniu dzieci w duchu dobra, prawdy, uczciwości, wrażliwości, altruizmu. I dowodzi, że można to mieć i to zrobić bez udziału religii.
Ale nie mając oparcia w wielowiekowej tradycji religijnej, w rytualnej wspólnocie uświęconej wiecznym, zdawałoby się, trwaniem i niezmiennością – muszą ci ludzie tworzyć własne zgromadzenia, własne rytuały i opowieści będące nićmi łączącymi ich w całość na wzór… kościoła/synagogi/meczetu. Tu dotykamy kwestii korzystania z tego, co wytworzyły religie, brania tego, co nam w nich odpowiada i rezygnowania z elementów, których nie akceptujemy. Niektórzy zapytają, czy to dopuszczalne – stworzyć religię dla siebie, skroić ją jak wygodne ubranie? Czy tak można?
Wiele takich miejsc, stowarzyszeń, nowych, współczesnych kościołów autorka odwiedziła i poznała zasady, jakimi rządzą się te społeczności. To brzmi jak bajka, jest czymś w rodzaju amerykańskiego snu: tam możesz znaleźć duchową wspólnotę, która będzie ci odpowiadała – albo założyć własną. Piękne. I nie wszędzie prawdziwe.
Nie ucieka Katherine Ozment przed pytaniami o trwałość i siłę tych dziś powstających wspólnot, mniejszych i większych, które ludzie tworzą w miejsce dotychczasowych – religijnych. Nie zaprzecza temu, że utrata religii rodzi pustkę i nie ukrywa swoich obaw, czy to, co powstanie zamiast religii, nie będzie tylko substytutem. Jednak w niej samej i w ludziach, z którymi spotykała się i rozmawiała na potrzeby książki, których świeckie obrzędy obserwowała i rozważała – nie powoduje to chęci powrotu do religii. Dlaczego? Bo Najważniejsze nie jest to, czy ktoś jest religijny czy nie. Najważniejsze jest to, co kształtujemy w naszych rodzinach, w jaki sposób wcielamy w życie nasze wartości i przekazujemy je za pośrednictwem własnych działań (s.118). A także: Kiedy w nowy sposób zmagamy się z wielkimi pytaniami, nie trzeba wiary w Boga, byśmy byli dobrzy (s.119).
Paradoksalnie – wszyscy, którzy odeszli od religii, dążą do tego, by stworzyć swój kościół. Dążą do połączenia się i sformalizowania związku z innymi, którzy myślą i czują podobnie. W ostatecznym rachunku ważna jest więc wspólnota (s.127).
Pozostaje jeszcze jedno wielkie pytanie, kto wie, czy nie najtrudniejsze: co ze śmiercią? Jak rozprawić się z tym zagadnieniem, nie będąc człowiekiem wiary? I tu znów – amerykańska niereligijność oferuje wiele możliwości. Czy dobrych i wystarczających? Niektóre zdają się mieć charakter eksperymentu, ale czy życie w niewierze, kiedy sprawdzamy dla siebie inne formy duchowości, nim nie jest?
Dusza bez Boga Katherine Ozment każe mi się zastanawiać, w którym miejscu sama jestem. A także – czy i w którą stronę ruszyć dalej. Potrzebowałam takiej lektury, potrzebuję takiego zastanowienia się.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.