W życiu trzeba umieć się bawić. I trzeba umieć sobie radzić, kiedy ta (przecież niewinna) zabawa niesie za sobą konsekwencje. Poważne. I zupełnie nieoczekiwane.
Marcin poszedł na wesele. Wrócił. Obudził się nazajutrz z samego rana, o czternastej. Myślał, że uda mu się uniknąć kaca, ale niestety życie nie jest tak łaskawe. Odsłuchał wiadomości. Niedobrze. Dziewczyna go rzuciła. Co prawda nie ma z tym tragedii, poznali się tydzień wcześniej, ale to, co mówiła, napełniło go niepokojem. Nie był on bynajmniej spowodowany opisywanymi zdarzeniami z jego udziałem (kto by się martwił bójką z wokalistą, striptizem na scenie czy poturbowaniem pana młodego), ale znacznie poważniejszą sprawą - nic z tego nie pamiętał. Uwierzył więc na słowo Grześkowi, że uszkodził mu ramię, przez co teraz musi zastąpić go w pracy. Robota zapowiadała się jako nieźle płatna, to co się miał wahać. I nietrudna. W końcu co to za problem oprowadzić 39 osób po Rimini i wskazać do niego drogę kierowcom. Żaden. Nawet jeśli trzeba znieść trudności, jakie mogą stanowić 2 pary gejów, potencjalny morderca, podeszły w latach narkoman i fakt, że nazwę miasta słyszy się pierwszy raz w życiu.
„Autokar do nieba” zaczynał się dobre. Bardzo dobrze. Mamy humor, i to humor inteligentny, dawkowany, a co ważne - inteligentnie dawkowany. Czytając pierwsze strony, nie przestawałam się śmiać. Później było gorzej. Dużo gorzej.
Kompozycja powieści niby jest uporządkowana i przemyślana. A nie jest. Mamy podział na dni wycieczki, no dobrze. Tylko że opis pierwszego dnia kończy się, kiedy 1/3 książki jest dawno za nami.Zostaje 6 dni, epilog... i ponad 70 stron. Ten fakt wzbudził we mnie podejrzenia. Rzeczywiście, środkowe dni wycieczki zostały potraktowane po macoszemu. Co gorsza - po pierwszej części błyskotliwy humor się kończy. Zaczynają się głupie żarty, jakieś do bólu oczywiste rozwiązania językowe, które w zamyśle autora miały pewnie śmieszyć lub zaskakiwać. Nic z tego. Im bliżej końca książki, tym tęskniej wyglądałam mety.
Tendencja zniżkowa Olearczyka tyczy się niestety nie tylko języka. Fabuła rozwija się fatalnie. Przede wszystkim dziwnie rzadko wspomina się, że Marcin pracuje.W szczątkowych opisach dowiadujemy się, że bohater ciągle jest pilotem wycieczki. Za to poznaje sobie nowych ludzi. Z jednym z nich wiąże się kolejny minus książki, który kompletnie ją dla mnie zdyskwalifikował. Otóż do treści wtrąca się wydawca. Nie wiem, czy rzeczywisty, czy wyimaginowany, ale jest. Zasadniczo to dobrze, bo książki bez niego nie wydam, jednak tłumaczenie W TRAKCIE FABUŁY, dlaczego ocenzurował (czyli wyrzucił) jakiś fragment, nie świadczy dobrze ani o nim, ani o autorze, ani o powieści, ani o poglądach obu na inteligencję czytelników. Wtrącenia te (na szczęście nieliczne) wyjątkowo utrudniały bezstresowe czytanie lekkiej przecież pozycji. Wspomnę jeszcze, że nie podobało mi się zakończenie. Jest niedopracowane, szokująco krótkie, trywialne, naciągane i nieco żenujące. Szkoda słów.
Czy warto polecić tę książkę? Nie. Myślę, że każdy, kto decyduje się na jej przeczytanie, wie, że trzyma w ręku lekkie i mało wymagające czytadło. Czyli się myli. Książka nie jest całkiem lekka przez bzdurne udziwnienia. Można ją także zaliczyć do wymagających - trzeba wykazać się mocnymi nerwami i bezbrzeżną cierpliwością, by szczęśliwie dobrnąć do końca. Prawdą jest, że ta powieść nie wnosi nic nowego, więc spokojnie można przejść obok niej.