Zacznę od razu, bez wstępu, który zarzucałby haczyk na czytelnika. Dlaczego? Zbyt wiele słów i przemyśleń kłębi mi się w umyśle, by zwlekać z ich wypowiedzeniem. Już podczas czytania zastanawiałam się nad życiem sensu stricte pytając samą siebie - kto go ceni? Kto ponad wszystko dostrzega czas? Czas - ten dar na ziemi wraz z tym wszystkim, co wokół siebie zbudował i do czego doszedł? Czas ma bowiem wiele smaków i odcieni i, jak się okazuje, są ludzie, którzy doceniają nawet najgorszy smak i najciemniejszy jego odcień. Są ludzie, którzy znają jego wartość i ulotność jednocześnie. To górnicy, o których nigdy w tych kategoriach nie myślałam. Po lekturze książki staję na wprost nich i chylę z szacunkiem swe czoło. Za ich trud pracy, za bycie pod ziemią, podczas gdy ja mogę po niej chodzić. Za odwagę codziennego zjeżdżania na dół z tą ciężką niczym węgiel świadomością, co się tam pod spodem może zdarzyć. Każdy dzień ma swój scenariusz, którego nikt nie zna. Wystarczy dziwna chwila ciszy, zasysanie, jedno tąpnięcie, jeden moment – i z nikogo nic nie zostanie.
Nieszczęścia w ciemności kopalni nie wybierają ofiar. One pochłaniają wszystkich, jak pazerna plaga. Nie ma znaczenia wiek, staż pracy, czy ładna buzia. Wobec kopalnianej tragedii wszyscy są równi, bo – mówiąc górniczym językiem – bo „jadą na jednym wózku”. Święta Barbara, czy duch Skarbnika chronią, jednak w obliczu wielu nieszczęść i oni okazują się być bezradni.
Jeden moment, jedna chwila i pusta winda wyjeżdża na powierzchnię.
Zjeżdża następna zmiana...
A w domach czekają, czekają z późnym obiadem, z rozmową, z przywitaniem i całusem w policzek. Czekają, lecz nikt nie wchodzi, nikt nie wraca. Cisza. Za drzwiami nie słychać żadnych kroków, żadnych głosów. Nikogo. Ani dziś, ani jutro, ani nigdy.
Bo, jak się okazuje, jest jeszcze druga strona bycia górnikiem. Jest rodzina i są bliscy, którzy czekają. Bo przecież życie trwa, bo trzeba mężowi koszulę na niedzielę wyprasować, bo ziemniaki się gotują, bo na patelni skwierczy schabowy w panierce – tak, jak on lubi – z buraczkami na ciepło. Może zje dwie porcje? - myśli żona z nadzieją.
Może... Może...
A może nałożysz mu na talerz i będziesz czekać. Nałożysz, a po trzech dniach tą breję zsuniesz z talerza do kosza ze śmieciami. Potem i talerz ciśniesz i bezsilna opadniesz na kolana przed tym koszem i będziesz płakać, jak jeszcze nigdy w swoim życiu. Nie ma go i wiesz, że nic już nie będzie takie, jak przedtem. Nawet ty. Staniesz się cieniem życia i wieczną tęsknotą. Nie uprzątniesz szafy z jego rzeczy. Nie oddasz ani jednego ciucha, który nosił, ani jednej pary butów, w których chodził.
Naiwnie wierzysz, że kiedyś wróci...
Czytanie historii zawartych w „Górnikach” przytłacza. Może nie tyle same słowa i tekst, lecz ich odniesienie do siebie i do życia. Czytasz i zastanawiasz się co by było, gdyby to twój mąż pracował w kopalni? Jak sobie poradzić z brzemieniem samotności, gdy praca pochłania twoją miłość i zamyka ją w trumnie? Gdyby tak było, to jak byś to przyjęła? Jak byś z tym żyła? Kochając męża i żyjąc w permanentnym strachu o niego? Z tym codziennym wyczekiwaniem, jak w zegarku, czy wróci, czy nie i kiedy i co się stało, jeśli nie czułaś tąpnięcia ziemi?
Niewiele książek budzi takie emocje, a „Górnicy” łapią od pierwszych zdań. Wrzucają cię do wózka z węglem i mkniesz nim ufając w ich rozwagę. Pod ziemią trzeba uważać na siebie i resztę. Tu panuje jedność za nic mając sobie hierarchię, czy stanowisko. Dlatego nigdy nie ginie jeden, lecz zawsze kilku, razem, w jednym miejscu...
Czytanie reportaży o ludziach, których już nie ma zgniata duszę. Przytłacza cię świadomość, że coś, co niby wiesz, czy widziałeś, teraz masz przed oczami. Że nie czytałeś nigdy o górnikach i ich pracy, czy życiu na powierzchni. Że nigdy słowa „górnik” nie łączyłeś ze słowem „człowiek”, dlatego czujesz pulsowanie każdego zdania. Personalizujesz się i z nimi i z ich bliskimi. Stajesz się górnikiem, by za chwilę stać przy kuchni, jako kobieta. Bo ten zawód – jak każdy – ma dwie strony. Jest i ta przemilczana – rodzina. Jest i ta milcząca – żona.
Ale – tli się w tobie ognik nadziei – naiwnie wierzysz w Skarbnika. Że ochroni, że jest i że dobrze, że jest. Ufasz mu i wierzysz w sens i wartość pracy. Każdej pracy.
Niebywała jest ta książka. Z gatunku tych, które odczarowują myślenie i otwierają oczy.
Polecam koniecznie do niespiesznego czytania, do zadumy i rozmowy nawet we własnym wnętrzu.
dziękuję Sztukater za egzemplarz do recenzji
#agaKUSIczyta