„Dobry jeździec wie, że ma tylko jedną szansę, aby zaskarbić sobie szacunek konia. Wie też, że przez jeden wybuch gniewu może na zawsze stracić jego zaufanie. Konia można bowiem skrzywdzić tylko raz. Potem latami odbudowuje się zerwaną relację. Z ludźmi bywa podobnie...” Kiedy przeczytałam ten opis na tylnej okładce książki, pomyślałam „jakie to prawdziwe”. Istotnie, jakie to prawdziwe... Ile razy przeżywamy traumę zniszczonych relacji, które są wynikiem zburzonego zaufania. I to niezależnie po której „strony barykady” stoimy – skrzywdzonego czy krzywdzącego. Zniweczona miłość lub przyjaźń boli tak samo.
„We wspólnym rytmie” to opowieść o takich właśnie zniszczonych relacjach oraz próbach, tak, nie próbie, lecz próbach, ich odbudowywania. Gdy poznajemy Natashę i Maca, parę która od ponad roku funkcjonuje w separacji, myślimy że stoi przed nimi tylko jedna droga, a drogowskaz, który do niej prowadzi ma na sobie napis „rozwód”. Wielki, straszny napis, który ciąży nad tą dwójką, niczym sęp, czyhający na swoje ofiary. Gdzieś obok nich swoje osobiste dramaty przeżywa czternastoletnia Sarah. Kiedy jej opiekun, ukochany dziadek, trafia do szpitala, jej świat rozpada się na kawałki. Wspólnie ze swoim pięknym koniem Boo, próbuje połapać się w tym nowym życiu, które nie jest dla niej ani przez chwilę łaskawe.
Nieoczekiwanie drogi Natashy, Maca, Sarah, no i oczywiście Boo, krzyżują się ze sobą. Małżeństwo, które jest w rozsypce, postanawia przyjąć pod swój dach dziewczynkę, której rola w ich życiu okaże się ogromna. Nic nie jest jednak proste dla dwójki dorosłych osób, które powinny być osobno, a tymczasem wspólnie sprawują opiekę nad zamkniętą w sobie nastolatką. Dla Sarah natomiast nic nie jest istotne, oprócz jej konia Boo i trenowanie z nim sztuczek, które laikom wydają się niemożliwe do wykonania. Zamiłowanie do jeździectwa przekazał jej dziadek, Henri Lachapelle, z pochodzenia Francuz. Henri był kiedyś członkiem tajnego stowarzyszenia „Le Cadre Noir”, które sztukę współistnienia koni i ludzi praktykuje od stuleci. „Papa”, jak nazywa dziadka Sarah, pragnie dla swojej wnuczki tego, co on wiele lat temu musiał porzucić, a ona z zafascynowaniem przejęła jego porzucone marzenia. Jak sam tłumaczy sztukę ujeżdżania wnuczce: „Tu nie chodzi o miłość (…) W całej tej książce nie ma ani jednej wzmianki o miłości. On nie jest sentymentalny. Wszystko, co robi, cała douceur, jaką okazuje, bierze się stąd, że rozumie, jak wydobyć ze zwierzęcia to, co najlepsze. Tak właśnie koń i człowiek razem osiągają doskonałość. Nie chodzi o buzi-buzi. (…) Nie chodzi o emocje. On wie, że najlepszy sposób, by koń i człowiek zwyczajnie się rozumieli, to wzajemny szacunek.”
Czy wzajemny szacunek to klucz do odnalezienia wspólnego rytmu? Czy Jojo Moyes w swojej książce pragnie nam delikatnie dać do zrozumienia, dlaczego rujnujemy nasze relacje, które przecież nieraz latami staramy się mozolnie budować. Jaki jest przepis na wspólny rytm? Odpowiedź na to pytanie zawarta jest na kartach tej powieści. Obyśmy wszyscy odkryli, jak funkcjonować w tym upragnionym wspólnym rytmie...
Jojo Moyes po raz kolejny mnie oczarowała. Jej słowa potrafią wycisnąć ze mnie łzy. Znów rozbudziła we mnie te emocje, o których pokładach już dawno zapomniałam.