Pierwsze skojarzenie, które przychodzi do głowy gdy powiesz: "Brytyjczyk"? Oczywiście: "flegma, dystans". Jak pokazuje historia, pokutujący stereotyp nijak ma się do rzeczywistości. Poddani Windsorów w ciągu ostatnich trzech stuleci nieźle namieszali na arenie międzynarodowej. Zawczasu wywracali świat muzyką rockową, zasięgiem języka angielskiego, piętrowymi autobusami, a ostatnio dubstepem. Ingerencja nie ogranicza się jednak tylko do sfery kultury.
Jeszcze sto lat temu Korona Brytyjska była ogromnym państwem, które zajmowało blisko jedną czwartą lądów na Ziemi. Klejnotem w tej koronie były Indie, a jego zdobycie okupione było wielką ilością przelanej krwi. Na przełomie XVIII i XIX wieku półwysep nie był najprzyjemniejszym miejscem do zamieszkania. Walki z Marathami wiele kosztowały królewski skarb, że o poddanych nie wspomnę. W środku tego piekiełka ląduje świeżo upieczony oficer Richard Sharpe. Chłop prosty, acz konkretny i zdecydowanie podążający do wyznaczonego sobie celu. Wbrew pozorom dodatkowe dystynkcje na
pagonach zniszczonego munduru nie przynoszą Sharpe'owi nic dobrego. Przełożeni niechętnie widzą go tam, gdzie czuje się najlepiej - w pierwszej linii. Staje się kompanijnym wykidajłem, wykonującym rozkazy-zapchajdziury, których nie tknąłby żaden inny oficer. Jedyne, co go powstrzymuje przed zawieszeniem kamaszy na kołku, to osobista zemsta i... pewien mały Arab, któremu ocalił życie.
Bernard Cornwell po raz kolejny zabiera czytelnika na Półwysep Indyjski, przybliżając jego egzotykę i niebezpieczeństwa. Pisarza rozsławiły dokładne opisy batalistyczne i znajomość militariów, bardzo przekonujące dla znawcy tematu jak i kompletnego laika (jak ja). Na ponad sto lat przed użyciem pierwszych czołgów w boju, rolę broni pancernej pełniły... słonie. Cornwell nie odpowiada też na
pytanie, czy Szkoci noszą pod kiltem bieliznę czy nie, ale utwierdza w przekonaniu, że brytyjscy górale są najlepszymi taktykami ze wszystkich formacji Imperium.
"Forteca", kolejna część przygód Sharpe'a, nie zawodzi czytelnika. Książkę czyta się znakomicie. Cornwell umiejętnie rozkłada akcję tak, by uniknąć dłużyzn. Jedyną rysą są moim zdaniem postaci. Choć kreowane na wielowymiarowe, w odcieniach szarości, są tak wplątane w akcję, że mimowolnie ulegają polaryzacji. Na tym tle pozytywnie wybija się główny bohater - z tak przyziemną postacią łatwiej jest się utożsamić.
Nie jest to elaborat historyczny, a książka mająca dostarczyć porządnej rozrywki - a z tej roli wywiązuje się rewelacyjnie. "Fortecę" polecę wszystkim spragnionym zapachu prochu - choć ten jest wymieszany z curry i potem szkockiego piechura. Gwarantuję, że po kilku minutach z książką w hamaku, w majówkowe popołudnie,
przepadniesz na kilka godzin, a po zakończonej lekturze ze zdziwieniem stwierdzisz, że na twoje czoło wystąpiły krople potu. Wcale nie od upału.