Każdy z nas chociaż raz w życiu zamarzył, by znaleźć się w innym świecie, w innej epoce. Mimo, że kochamy współczesne czasy: Internet, możliwości jakie daje nam dzisiejsze prawo, to na pewno choć raz w naszej głowie pojawiła się myśl, jak to by było, gdybyśmy żyli w wiktoriańskiej Anglii, czy na dworze Ludwika XIV.
Niestety nie mamy za dużego pola manewru. Wehikułu czasu jeszcze nie wynaleziono, zostają nam więc muzea, książki, papiery, wyobraźnia. Chociaż?...
…Średniowiecze. Turnieje rycerskie, piękne damy chowające swoje wdzięki za wachlarzem, bitwy, wojny, królowie. Może dla kobiety to nie wymarzone miejsce, jednak chłopak coś dla siebie tam znajdzie. Jak się tam dostać? Wejście jest jedno: Hyperversum. Gra komputerowa dzięki której szóstka bohaterów z Ameryki miast spokojnie odpoczywać we własnym łóżku trafia na średniowieczny dwór hrabiego de Ponthieu. Gdyby tego było mało, znajduje się w linii walki pomiędzy Francuzami a Anglikami. Czy Ian, Daniel, Jodie, Martin, Donna i Carl sobie poradzą? Czy uda im się przezwyciężyć własne obawy, bariery językowe?
Takie pytania powinniśmy sobie zadać już po kilkudziesięciu stronach lektury. Jednak ja całkowicie o nich zapomniałam. W głowie pulsowało tylko jedno pytanie: czy uda im się przeżyć?
Cecilia Randall nie ma najmniejszego zamiaru zostawiać czasu na aklimatyzację, poznanie kultury, czy wylizanie starych ran naszym bohaterom. Nie przejmuje się, że jesteśmy na początku niebywałej historii. Od razu wrzuca wszystkich na głęboką wodę. Przecież nie będziemy czekali kilku lat na poznanie sytuacji. Myślicie, że złodziei czy angielskich lenników obchodzi skąd pochodzi dany chłystek starający się sprzeciwić ważnej personie, albo, że to dopiero początek książki? Od razu stara się go co najmniej uśmiercić.
Jednak już na wstępie byłoby nielogicznym zabijać głównego bohatera, prawda? Mimo, że czytelnik ma tę świadomość to wcale nie jest tego taki pewien. W końcu jest ich siedmiu. Jeden w tę czy we w tę… Żadna różnica. Chociaż, nie. Jest różnica. Już na samym początku widać, że autorka świetnie buduje napięcie. A to dobrze rokuje na przyszłość.
Akcja rozwija się. Poznajemy coraz to nowe fakty. Historia miesza się nam z fikcją, poza tym, cały czas znamy przyszłość. Przynajmniej ogólną, taką jakiej uczą na lekcjach historii. Możemy zacząć sobie wyrzucać (bohaterowie już to robią), że nie uważaliśmy bardziej na lekcji, że wiek XV mylił nam się z XVI. Teraz to 100 lat w jedną stronę, ale kiedyś… wiecie ile to jest czasu?!
Same postacie są bardzo dobrze wykreowane. Niebanalne, jednocześnie nie wiele różniące się od statystycznego nastolatka. Każde z nich musi pokonać własne leki, uprzedzenia i pogodzić się z faktem, że już nigdy mogą nie zobaczyć domu rodzinnego.
Jedynym miejscem, gdy pani Randall troszkę spuściła z tonu nie trzymając czytelnika w większym napięciu były fragmenty w połowie książki. Jednak tak niespodziewanie jak się pojawiły również niespodziewanie (i szybko) zniknęły. Właśnie za to lubię te fragmenty. Szybko o nich zapominamy.
Wydaje się, że „Hyperversum” jest trochę za gruba. Nie na rok szkolny, nie na czasy gdy czekają inne książki. Jednak czasy się nie zmienią, a ta powieść jest jedną z lepszych, naprawdę wartych uwagi. Nie będziecie się przy niej nudzić, nie odłożycie z irytacją. Po prostu będziecie zatapiać się w świecie magicznym (z, podobno, odrobina prawdy) stworzonym i pokazanym niebanalnie. Będziecie usatysfakcjonowani.