Kiedy przeczytałam wstęp do “Hiszpańskiej fiesty” uderzył mnie fakt, że autorka tak naprawdę nie jest powieściopisarką, nie jest nawet dziennikarką. Z krótkiego opisu okoliczności powstania książki wywnioskowałam, że jest to kobieta, która po prostu postanowiła wydać książkę o swoim życiu. To zasiało ziarnko niepokoju. Czy książka zdoła mnie zainteresować? O czym ona w ogóle będzie? O praniu, prasowaniu i karmieniu kotów pod hiszpańskim niebem? W sumie pomyliłam się. Było znacznie lepiej.
Alex Browning wraz ze swym mężem James’em odczuwają znurzenie Wielką Brytanią. Potrzebują zmiany. Pakują więc torby i ruszają do Hiszpanii. Na stałe. Mają wielkie plany – chcą otworzyć pensjonat. Jednak fundusze, którymi dysponują skutecznie im to utrudniają. Alex i James nie poddawają się jednak. Kupują zupełnie zapuszczoną chatkę i powoli dążą do celu. Po drodze poznają wielu przyjaciół, ratują i zabijają wiele zwierząt (tak, tak, nawet najwięksi miłośnicy kotów, koni i psów w Andaluzji muszą unicestwiać stada ogromnych gąsienic, węży, tarantul itp.) Małżeństwo Anglików bezustannie chwyta się prac dorywczych, aby dorobić. Alex dekoruje wnętrza, projektuje ulotki, maluje ściany… James pracuje na lotnisku, montuje systemy nawadniające i hydrauliczne, konserwuje domy znajomych… Każdy grosz się liczy, bo bieda ciągle zagląda do zagrody naszych bohaterów.
Książka ma jeden zasadniczy plus. Świetnie oddaje ducha Hiszpanii. Bohaterowie są autentyczni, wymowni i bardzo przekonywujący. Zwyczaje panujące pomiędzy sąsiadami stanowią główną część fabuły. Nigdy nie dowiedziałabym się pewnie wielu ciekawych i humorystycznych faktów, gdyby nie ów książka.
Również otwartość autorki, a zarazem głównej bohaterki zasługuje na pochwałę. Browning często ukazuje nam dość intymne szczegóły swojego życia, nie ubierając niczego w piękne słowa. Czasem lekko przeklinając, lub używając kolokwialnych wyrażeń, nad którymi nie sposób się nie uśmiechnąć.
Czy książka ma jakieś minusy? Niestety, troszkę przeszkadzało mi, że tak mało miejsca autorka poświęca na przedstawienie nowego bohatera. Po kilkudziesięciu stronach kompletnie nie wiedziałam kto jest kim, z którego domu przyszedł i w jakim celu. Być może to zamierzony zabieg mający na celu podkreślić otwartość Hiszpanów i ich domów na każdego kto ma ochotę wpaść z wizytą. Mnie to jednak drażniło i w końcu przestałam już dochodzić kto jest kim, każdego traktując w kategorii kolejnego sąsiada.
W książce również pojawia się wiele błędów. Są to najczęściej literówki, ekstra słowa lub ich brak. Dla przykładu, kto domyśla się o co chodzi w tym zdaniu: “Najgorsze jednak było to, że nadal nie mieliśmy tego ostatniego podpisu, po którym Tara naprawdę stalibyśmy się jej właścicielami” (str. 227)? Mam jeszcze jedną uwagę co do tłumaczenia. Nie przekonuje mnie poprawność sformułowań typu: “(…) zaciskaliśmy więc zęby i starali się okazać zrozumienie” (str. 243). Czy nie powinno się mówić “i staraliśmy się”? Tego typu zdania były nagminne w “Hiszpańskiej fieście” także być może są one dopuszczalne, a ja się zwyczajnie nie znam. Tak czy inaczej, dziwnie mi się czytało taką polszczyznę i niestety język powieści odbieram na minus.
Reasumując, gdyby “Hiszpańska fiesta” przyszła do mojego biurka do odpowiedzi miałabym dylemat jaką ocenę jej postawić. Wahałabym się między 4-, a 3+. Myślę, że moje miękkie serce i słabość wobec Hiszpanii skłoniłyby mnie do wystawienia wyższej noty. I tak też robię, książce daję słabą czwórę, jednocześnie zaznaczając, że ludziom spragnionym słonecznej pogody i soczystych manadarynek, “Hiszpańska fiesta” bez wątpienia przypadnie do gustu.