Od pierwszych stron tej powieści, wiemy, że Lucien nie jest człowiekiem wyjątkowym, choć właśnie tak pragnie postrzegać samego siebie. Półsierota, która nie ma swojego miejsca w świecie, która ucieka się do kłamstwa, by dostrzec u innych emocje, jakich pragnie, która przyjmuje jedyną zaoferowaną jej posadę, by wyrwać się z wioski, jaką zamieszkuje od urodzenia. Można szczerze przyznać, że Lucien jest tym bohaterem literackim, który potrafi drażnić czytelnika, którego obecność wydaje się jedynie jakimś bliżej niesprecyzowanym szaleństwem. Jest człowiekiem miałkim, szukającym własnej wygody, próbującym pokazywać się z jak najlepszej strony, choć, by to osiągnąć, ubiega się do łgarstw.
Podążając za Lucienem, trafiamy do wioski pod zamkiem von Aux i tutaj wszystko zaczyna się komplikować, zaś wachlarz dziwnych, karykaturalnych i zapewne chorych postaci, zaczyna się coraz bardziej poszerzać. Trudno znaleźć tutaj osobę, która byłaby w pełni normalna i choć dokładnie taki był zamysł autora, staje się to w którymś momencie niezwykle wręcz męczące. Im więcej groteski, im więcej absurdu, tym bardziej powieść staje się w moim odczuciu niezjadliwa. Bo, trzeba przyznać, jej końcówka jest w pewnym sensie niestrawna, aczkolwiek wydaje się to specjalnym zabiegiem deWitta.
Pogłębiające się szaleństwo i degeneracja otaczających Luciena bohaterów, zdają się pozornie coś wyjaśniać, choć tak naprawdę tłumaczą niewiele. Klara pozostaje niestała w uczuciach, Memel pogrąża się w swojej chorobie, zaprzeczając częściowo własnym twierdzeniom, że w cierpieniu nie ma niczego szlachetnego, Mewe traci sens życia, Agnes i majordomus, podobnie, jak ich pan, stają się zaś cieniami samych siebie. Każdy z nich na swój sposób ukazuje upadek człowieka, za którym nie chce podążać Lucien, choć tak naprawdę stacza się wraz z nimi, pogrążając się w świecie, jaki nie ma najmniejszego sensu.
"Lucy zamknął oczy: nie po to jednak, by zapaść w sen, lecz by pobyć samemu w owym komfortowo wyposażonym pokoju, który utrzymywał gdzieś na dnie własnej głowy."
Odnoszę wrażenie, że gdybym miała dokonać jakichś porównań literackich, musiałabym odnieść tę książkę do dzieł Gombrowicza. Momentami odnajdywałam tutaj podobny poziom absurdu, tę właśnie groteskę, jakiej nic i nikt nie jest w stanie tak właściwie opisać. Granice pojmowania i sensu zacierały się w sposób, który tak naprawdę nie przemawiał do mnie w pełni. Nie ukrywam, że powieść ta ma swój sens, że można go uchwycić, że można się na nim zatrzymać, ale jednak nagromadzenie rzeczy skrajnie nieprawdopodobnych, powoduje, że nie jest to historia, która w pełni by mi odpowiadała. Gdy mówimy o powieściach deWitta, zdecydowanie wybieram Braci Sisters.
Jednocześnie jednak przyznaję, że Podmajordomusa po prostu się połyka. To ta książka, przy której nieustannie padają magiczne zapewnienia o jeszcze jednym rozdziale, a ponieważ poszczególne fragmenty książki są stosunkowo krótkie, należy uznać to za prawdziwą pułapkę. I chociaż nie ma tutaj właściwie żadnej tajemnicy, jakiej rozwiązania czytelnik by wypatrywał, choć nie ma tutaj wielkiej przygody, spokojnie można przyznać, że każda kolejna strona potrafi rodzić pytania o to, co wydarzy się dalej. Dokąd, tak naprawdę, zmierzamy wraz z bohaterem i czy jego życie ma w ogóle jakiś większy sens.
To przyjemna, choć w moim odczuciu, całkiem niezobowiązująca lektura, której naprawdę warto poświęcić czas. Nie nazwałabym jej zachwycającą, czy nadmiernie urzekającą, ale ma w sobie coś pociągającego, coś, co być może pozostawi niektórych czytelników z licznymi pytaniami, na jakie najpewniej nie istnieją jednoznaczne odpowiedzi.
"Cierpienie wcale nie uszlachetnia,
a bezmyślna harówka nie jest warta zachodu."