„Igrzyska Śmierci” spodobały mi się tak bardzo, że nie mogłam się doczekać powrotu do Panem. Po drugą część trylogii sięgnęłam więc z zaciekawieniem i głową pełną jak najlepszych myśli. Jednak trochę bałam się czy „W pierścieniu ognia” będzie równie wspaniała jak poprzedni tom, bo przecież istnieje jakieś niepisane prawo, że środkowa część jakiejkolwiek trylogii jest zazwyczaj najsłabsza. Jak było w przypadku Suzanne Collins?
Akcja książki rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym zakończyły się „Igrzyska Śmierci”. Katniss i Peeta powracają z Głodowych Igrzysk w blasku chwały, by w dostatku wieść dalsze życie w Dwunastce. Jednak w domu dziewczyny czeka na nią niespodziewany gość – prezydent Snow we własnej osobie. A Kotna ma się czego obawiać…
Wyciągnięcie na arenie Igrzysk trujących jagód było dla niej i jej partnera po prostu próbą ratowania życia, a chociaż mieszkańcy Kapitolu odebrali to jako wyraz wielkiej miłości do Peety, ludzie zamieszkujący niektóre Dystrykty potraktowali próbę samobójstwa jako sygnał do zbuntowania się przeciwko władzy. Teraz, podczas Tournee Zwycięzców, Katniss musi uspokoić nastroje w Dystryktach i przekonać ich mieszkańców, że nie mieli racji. Dziewczyna nie jest zaskoczona tym, że tak wiele osób pragnie wyrwać się spod tyrańskiej władzy prezydenta Snowa, ale tym, że odważyli się otwarcie to demonstrować. Tym bardziej, że coraz większymi krokami zbliża się kolejne Ćwierćwiecze Poskromienia, a wraz z nim 75. Głodowe Igrzyska. Jednak tym razem zasady są inne, a Katniss i Peeta, którzy na Arenę mieli dostać się tylko jako mentorzy, znów będą zmuszeni walczyć o przeżycie…
Czy ta część była gorsza od poprzedniej? Nie wiem. A jeśli tak, to tylko odrobinkę. Być może dlatego, że cała koncepcja Głodowych Igrzysk nie jest już tak świeża, znów dostajemy opowieść mniej więcej o tym samym. Ale jednak inną. Tym razem Arena została skonstruowana inaczej, na Trybutów czekają nowe niebezpieczeństwa i do samego końca nie wiadomo, komu można zaufać a komu nie. Autorka opisała wszystko w ten swój wspaniały, charakterystyczny dla „Igrzysk…” sposób, a wprowadzenie pierwszoosobowej narracji, tak samo jak w poprzednim tomie, było strzałem w dziesiątkę. Całe Igrzyska możemy obserwować z perspektywy jednego z uczestników, więc doskonale poznajemy targające Katniss emocje, a wszystkowiedzący narrator nie psuje nam radości z czytania książki i pozwala samemu obserwować, wyciągać wnioski i komentować.
„W pierścieniu ognia”, tak samo jak jej poprzedniczka, znów wciąga, niejednokrotnie zaskakuje i nie pozwala oderwać się od czytania nawet na chwilę. Szkoda czasu. Tym bardziej, że Suzanne Collins w swoich książkach zdecydowała się na ciekawy zabieg, jakim jest kończenie rozdziału akurat w tym najbardziej pasjonującym momencie jakiegoś wydarzenia. Na nic więc zdaje się tu stosowanie czegoś w stylu „jeszcze tylko skończę rozdział i idę spać”. Sądzę, ze odpowiednią przestrogą dla tych, którzy planują lekturę zarówno „Igrzysk Śmierci” jak i drugiej części trylogii, będą słowa zacytowane na okładce „W pierścieniu ognia”: „W istocie ‘Igrzyska śmierci’ Suzanne Collins to książka-pułapka. Nie zaczynajcie jej czytać na pół godziny przed ważnym spotkaniem ani do poduszki, bo zafundujecie sobie kłopoty i bezsenną noc”. Ja się z tym w stu procentach zgadzam. Najlepiej zabrać się do czytania w jakieś sobotnie popołudnie, aby móc spokojnie skończyć przed rozpoczęciem kolejnego tygodnia, który zwykle przynosi jakieś dodatkowe zajęcia uniemożliwiające nam zagłębienie się w lekturze. Chyba, że ktoś wiedzie żywot chomika…
Jedyną rzeczą, jaka mnie dość mocno w tej książce irytowała, to rozwijający się w tle miłosny trójkąt i rozterki biednej Katniss, która nie wie, kogo z dwóch bliskich jej chłopaków powinna wybrać. Ale to można było przewidzieć, udawanie miłości do Peety musiało się w końcu w jakiś sposób skomplikować. Jednak ten poboczny wątek tylko minimalnie popsuł mi radość z czytania książki, a zakończenie ostatecznie zrehabilitowało panią Collins w moich oczach. Bo podczas zaczytywania się w końcówkę powieści, kilka razy dosłownie zapomniałam o oddychaniu. Nie tego się spodziewałam, a takie zaskakujące zakończenia zdecydowanie należą do największych plusów jakichkolwiek tytułów. Tak więc, kto czytał już „Igrzyska Śmierci”, niech jak najszybciej sięgnie po ten tom, a ci, którzy z prozą pani Collins nie mieli jeszcze styczności, niech jak najprędzej to nadrobią.