Czasem jest tak, że jakaś powieść byłaby zapewne, ale to z bardzo dużą dawką prawdopodobieństwa, naprawdę, ale to naprawdę dobra – gdyby tylko napisać ją na nowo. I to na serio ma być napisanie tekstu na nowo, nie poprawienie tego, co jest. Bo to co mamy jest nie do poprawienia, trzeba wziąć pomysł, niektóre rozwiązania fabularne, niektóre postacie i pisać. No to to jest właśnie ten wypadek. Tą powieść trzeba by napisać na nowo, tyle.
Co w największym stopniu rzuciło mi się w oczy jako – hehe – wada jej książki, że już na wstępie stawiam tak nieprzychylną dla dziełka pana Małeckiego tezę? Pierwszym zarzutem jest sposób prowadzenia historii. Wiecie jak się dziś pisze kryminały – są dwa, czasem nieco więcej, wątki, przeplatają się, i każdy rozdział kończy się jakimś spiętrzeniem akcji, jakimś mocnym uderzeniem, po czym przechodzimy do tego drugiego wątku, by czytelnik czytał chcąc się dowiedzieć jak się rozwinie sytuacja w tym pierwszym. Ależ to się tutaj nie udało, o jejku. Widać, że autor bardzo chciał taki efekt osiągnąć, są dwa a nawet właśnie trzy sprawy, połączone ze sobą, przeplatają się, ale te zakończenia rozdziałów nie grają totalnie. Nie grają w żadnym stopniu, ani trochę. Ciekawa rzecz – czasem pisarz stara się dawać takie spiętrzenia i niespecjalnie mu wychodzi, czasem zaś zwyczajnie olewa problem i nie daje ich w ogóle. WTF? Posterunkowy z „Rodziny zastępczej” pisząc hymn pochwalny o swoim komendancie, tam, gdzie mu się nawinął rym to go dawał, tam gdzie nie nawinął to nie dawał, co, mam rozumieć, że Małecki poszedł w ślady postaci z serialu komediowego?
Już dość blisko początku mamy najbardziej charakterystyczną dla tej wadliwej (hehe) konstrukcji powieści scenę. Coś się dzieje, potem drugie coś, ktoś to widzi z samochodu, potem nawet dostajemy przesunięcie czasowe, które chyba ma być dla nas zaskoczeniem, że coś było rozłożone chronologicznie inaczej niż sądziliśmy i... i nie robi to na nas żadnego wrażenia, ba, nawet w tym sensie nie robi wrażenia, że nie zwracamy uwagi przekombinowanie tej sceny, zwyczajnie mijamy się z tym, choć rzuca się w oczy, że autor bardzo chciał to wrażenie na nas wywrzeć.
O tej wielowątkowości powieści to ja muszę jeszcze jedną rzecz napisać. Są dwie sprawy, z początku niepołączone, o których od początku my, czytelnicy, domyślamy się, że w rzeczywistości splatają się, wpływają na siebie i policjanci odkryją to w końcu. Ok., ale to domyślamy się my, bo takie są prawa pisania kryminału, sami śledczy nie. A potem co? Sprawy się łączą, nawet szybciej (czy może bardziej niespodziewanie) niż przypuszczaliśmy, i... i na stróżach prawa nie robi to żadnego wrażenia. „Super, są powiązane, choć się tego nie spodziewaliśmy”. No, chyba nie tak powinno to działać.
Ten grzech trzeba-to-napisać-na-nowo widzimy także w postaciach. Ależ są miałkie. W oczy rzuca się fakt, że pisarz wyraźnie dzieli je, czy raczej chce, by czytelnicy je dzielili w trakcie czytania na dwie kategorie, na postacie znane z pierwszej części tego cyklu i wprowadzone na potrzeby tej powieści. Wiem, tak jest zawsze w cyklach, ale tu to, że autor pisząc miał ten podział w głowie naprawdę bije po oczach. I co do postaci, które już znamy, to... no właśnie, Małecki chyba bardzo mocno postawił na to, że je już znamy i to nam wystarczy. Są potwornie statyczne, praktycznie nic się z nimi nie dzieje w sferze psyche. I po co to rzucie gumy przez jedną z policjantek, to ma jej właśnie charakter nadać, wtf? W sferze wydarzeń dzieje się bardzo dużo, ale, może właśnie przez tą psychologiczną statyczność jesteśmy mocno poza tym, zwłaszcza jak na to, co widzimy, bo tu pisarz nieraz idzie na całość. Małecki w jednej z poprzednich powieści chwalił warsztat pisarski pani Bondy (włożył to w myśli postaci, ale tak, ze nie było wątpliwości, że to także opinia autora) – tu, w sferze postaci, ta fascynacja słynną pisarka chyba mocno odbiła się pisarzowi czkawką.
Co mogę pochwalić to atmosferę gorącego czerwca. Czuć ten gorąc, czuć ten pot lejący się z bohaterów, to, jak im się koszule lepią do ciał. Z początku troszkę bawiło mnie, jak autor ciągle w tekście podkreśla fakt, że jest upał, ale z czasem zadziałało :) Przestał aż tak podkreślać, za to przeniosło się to na atmosferę tekstu jako taką.
Wreszcie kwestia samego pomysłu na fabułę. I tu właśnie w największym stopniu odbija się to, że powieść jest do-napisania-na-nowo. Pomysł był, nawet niezły, jakoś tam się to składało, ale po pierwsze rozwiązanie wyskakuje nam cokolwiek na zasadzie Deus ex Machina (choć, chcąc być uczciwym, autor dawał nam wcześniej tropy dość sprawnie, choć na pewno nie w wystarczający sposób), po drugie, pisałem już o tym, wszystkie połączenia między elementami fabuły wyszły Małeckiemu cokolwiek sztucznie i dość mocno widać, że sztuczność ta pojawiła się tak już w trakcie pisania (w sensie – na etapie „powieść jest w głowie autora” mogło to być naprawdę bardzo dobre).
Panie Małecki, zagłaskali pana krytycy i zagłaskują dalej, widać tez po ocenach na portalach literackich, ode mnie masz pan trzy gwiazdki.