To może być albo śmieszne, albo żałosne... ale w pewnym momencie czytając "Wychowany na Marymoncie" musiałam otworzyć sobie butelkę wina, by co chwilę kosztując ten smaczny trunek, bardziej wczuwać się w... specyficzny klimat lektury, bo przyznam szczerze, że na trzeźwo to ja pewnie nie przetrawiłabym tej książki....
Oczywiście, nie spodziewałam się jakiejś wielce kunsztownej czy ambitnej literatury, bo autor wielokrotnie ostrzegał swych czytelników, zarówno już na samej okładce rzucając hasłem: "Patologia? nie. Marymont" jak i wielokrotnie później w samej treści powtarzająco to hasło, dosłownie przy każdej przytaczanej anegdotce i historii, jaka wydawała się nieco szalona, nienormalna i patologiczna... to kończyło się też tym hasłem, że to nie patologia. To Marymont. Było to niestety irytujące i w pewnym momencie zaczęłam żałować tego, że nie postanowiłam liczyć już ile razy się to hasło powtórzyło... aż po samo zastanowienie, czy naprawdę ten Marymont to taka diabelska kraina jest czy autor trochę przegina i przesadza, że przedstawia to w takim jasnym świetle, jakby cały Marymont był winny patologii świata, a nawet więcej. Zdurniałam, ale brnęłam w to dalej.
Ja z Warszawy nie jestem. Marymont jest mi tak obcy jak dżungla w Amazonii. Nie wiem jak tam wygląda patologia. Wydawało mi się, że wszędzie może wyglądać tak samo, a nawet czasami w mniejszej mieścinie może mieć większe wymiary niż w wielkim mieście, ale pozwoliłam autorowi mnie przekonać, że w tym miejscu o którym wspomniał działy się takie rzeczy, jakie nie działy się nawet na końcu świata.
Na pewno dla kogoś, kto zna Warszawę choć trochę (nie mówiąc, że bardziej) to będzie zajawka. Bardzo szczegółowo autor szwenda się po ulicach i dzielnicach stolicy, pokazując jak zmieniały się na przełomie lat i jakie to działy się tam "atrakcje", a także gdzie bardziej lub mniej czaiło się zło oraz gdzie mniej lub bardziej należało na to zło uważać. Czułam się trochę jak zagubiona turystka, która idzie za przewodnikiem i go słucha, ale sama nie może powiedzieć "znam z autopsji" więc zostaje ślepa ufność, że to co jest mi wmawiane jest krystaliczną prawdą. Ok, niech tak będzie.
Głównym bohaterem książki jest Artur. Chłopak, który może nie chce żyć całkiem po bożemu, bo to Marymont więc tak by się nie dało... ale chociaż bardziej przyzwoicie niż większość skazanych na życie w tym miejscu.
I tak; teraźniejsze sprawy i wydarzenia z życia Artura mieszają się z jego wspomnieniami, kiedy kształtował się jako człowiek. Zostały nam więc przedstawione sceny i opowieści z szalonych lat szkolnych, opisywanie tamtejszych kumpli, osiedlowych zasad, pierwszych problemów z prawem czy miłosnych ekscesów.
Im dalej tym... nie tyle gorzej, co ostrzej i pikantnej. Brutalniej. Jak to na Marymont przystało- rzekłby autor.
Przeszkadzały mi te przeskoki z przeszłości do teraźniejszości i odwrotnie. Przykładem może być opisywanie jakiejś grubszej akcji między bandziorami, a nagle zaraz przenosimy się do rozważania jaką to można czerpać przyjemność z żarcia frytek i jakie to są frykasy.
W ogóle to zaczynało się dość niewinnie, a to co dzieciaki wyprawiały z Arturem na czele, to wyprawiali wszyscy wszędzie. Wspinanie się na cudze czereśnie wrażenia na mnie nie robiło... aż do większych libacji i kopulacji w późniejszych rozdziałach książki to tak.... zaczynało się robić ostro i bardziej patologicznie. Coraz mocniejsze powiewy sensacji i brutalności czy szemranego towarzystwa nie wróżyło krystalicznego życia, które Artur niewątpliwie pragnął. Nawet ten wątek romantyczny i miłosny z Natalką w roli głównej (tak, NATALKĄ) został według mnie rozdeptany jak mrówka. Gadanie cały czas do kobiety: Natalko, Niuniu, Natalko i jednocześnie robienie jej w konia po wcześniejszym już zrobieniu w konia to nie patologia tylko dno dna. Facet nie umie oprzeć się jakiejś innej lasce i korzysta z urodzajnego dobrodziejstwa jej wdzięków, ale wmawia sobie, że jednak to tamta jest jedyną "Natalką" i finisz jak w bajeczce o Kopciuszku. (Co to w ogóle ma być? Zwalanie winy, że Marymont? Takie zakłamanie? Patologia? Gdzie ja żyje? Gdzie my żyjemy?)
Może to i dobrze, że nie podobała mi się ta książka. Myślałam, że ten świat będzie fascynujący, a ci źli i niegrzeczni chłopcy zrobią na mnie jakieś wrażenie twardzieli, a może i mniejszego nawrócenia czy refleksji nad życiem, a tu refleksja rodem z kiepskiego serialu komediowego produkcji polskiej... liczyłam, że będą umieli wyjść na ludzi nie tylko przez swe chęci, ale i czyny.... Nie jestem przekonana, że to się może udać, po różnych akcjach. Patologia to patologia, a czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość zgnije. Ta libacja i kopulacja razy x, dodając do tego czyny i podnosząc do kwadratu tworzy skomplikowane równanie, którego nie jest w stanie rozwiązać największy kujon. Ha, to niesamowite, że życie tak bardzo przypomina matematykę. Skomplikowane równania nie do rozwiązania. Jak rodzi się patologia? Niewinnie... i (nie)zależnie od nas. Wykreślcie co uważacie za stosowne.
Sporo tu o bandziorach, brutalach i tępych laskach, które nawet za darmo są gotowe oddać siebie w imię... w imię niczego, bo nawet wdzięczności za to oddanie nie dostaną od patologicznych chłopców. Nie wliczając w to Natalki, która z godnością została wyrolowana nie wiedzący o tym. Jedna wielka paranoja, patologia i dno. Nie powiem, że Marymonckie. Powiem, że światowe.
Czy polecam? Jak komuś mało syfu w tym świecie to jak najbardziej. A ja, naiwna mam ostatnio chyba przesyt...
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.