Leopold Tyrmand dotychczas był dla mnie interesującym imieniem i nazwiskiem z Historii Literatury Polskiej czasów powojennych. Zamierzam czytać książkę 'Zły', więc z ochotą i radością dowiedziałam się o wydaniu jego felietonów powojennych przez wydawnictwo MG. Książka jest oczywiście pięknie wydana, liczy sobie 159 stron. Ale czytanie jej trwa, bo tekstów tych nie da się przeczytać na kolanie. Trzeba się skupić. Nie dlatego, żeby były one wyjątkowo skomplikowane, ale dlatego, iż napisane zostały starannym językiem. Trzeba się nim podelektować.
O Tyrmandzie wiem coś niecoś. Bardziej 'niecoś', niż 'coś'. Wiem, że podpadł władzy, pomimo że pisał dobrze i zadawałoby się, niepolitycznie. Tak. Władza nigdy nie lubiła talentów. Lepszy mierny, ale wierny. Tak było za cesarstwa rzymskiego (wybrałam szalonych cezarów, bo akurat czytam 'Szatę', i tak było za Stalina). Król Lir urągał wichrom i zdawało mi się, że są mu posłuszne. Taka jest władza.
Felietony z niniejszego tomu pokazują, że Tyrmand miał talent pisarski, talent do zauważania nastrojów ulicy, że to był dobry felietonista. Jego teksty są teraz pamiątką historyczną nastrojów powojennych Polaków. Nie takich jak mówią podręczniki historii, ale takich jak to czuli ludzie wówczas.
Teksty z 'Tyrmanda Warszawskiego' to felietony z gazet powojennych. Pierwszy ma tytuł '...U mojego króla...' z 'Przekroju' z 1947. Jest jeszcze pełen nadziei i optymizmu. Podobnie 'Warszawa 48'też z 'Przekroju' z 1948. Następnie mamy tekst pt. 'Lessepers życzliwy Warszawie' z 'Tygodnika Powszechnego' z 1950, 'Nowe oblicze starek Warszawy'i 'Sacco di Varsavia' też z 'Tygodnika Powszechnego' z 1950, potem 'Atakuję Nowy Świat!' opublikowany w 'Stolicy' w 1950 i 'Tygodniku Powszechnym' w 1952, a następnie cykl artykułów 'Warszawa 50' publikowanych w 'Stolicy' w 1950 i cykl 'List z Warszawy' pod pseudonimem Jan Andrzej z 'Tygodnika Powszechnego' z 1951 roku.
W tych ostatnich, pod pseudonimem, najsmutniejsze jest to, że nie było w nich nic, co mogło nie podobać się władzy. I jaki z tego wysuniemy wniosek? Że smutna jest władza, która zatyka usta swoim utalentowanym felietonistom. Historia pokazała, że PRL padł, a Tyrmanda czytamy. W ogóle nawet czytelnik z antypodów, nieznający historii Polski, zauważy, że coś się musiało stać w 1948 roku, że Tyrmandowi nagle znika entuzjazm powojenny, że z pochwały 'wspólnej Polski' do której powinni wracać wszyscy, nagle zaczyna pisać nie o radosnej naprawie gruzów, ale coraz częściej pytać czytelników, gdzie podziewa się europejskość Warszawy, że stopniowo coraz więcej żalów i odgórnego planowania.
Tyrmand w felietonach uchwycił rozmowy ulicy, uchwycił to, o czym rozmawiali przechodnie, uchwycił poszczególne etapy odbudowy, odradzania się miasta. Były lata 1947-1952 i jeszcze było oczywiste dla Tyrmanda, ze Warszawa jest stolicą europejską, że mieszkańcy wychowani zostali w kulturze zachodnioeuropejskiej, co było widoczne we wzorcach architektonicznych, ale i w takich drobnych sprawach jak wybór mebli. I mi, czytelniczce urodzonej w 1979 roku i pamiętających lat 80-te, a potem 90-te, smutne było to, jaki regres zrobiła Polska. Po 50 lat od 'wyzwolenia' i od pisania tych tekstów, na ludzi było oczywiste, że nic poza takie same meble nie jest dostępne, że klitka jest szczytem marzeń, że Europę znaliśmy z bazarowych reklamówek i gum turbo oraz filmu 'Policjanci z Miami'. Dla Tyrmanda kontakt z Europą też był jeszcze oczywisty. Sam wspomina jeszcze czasy sprzed 12 lat, sprzed wojny. Po wielu latach nic nie było oczywiste, jak wtedy, gdy Tyrmand pisał te felietony. Dziesięciolecia PRLU u z tej 'Warszawy nadziei', została Warszawa z Alternatyw 4.
Dla młodego pokolenia, lata 1947-1952 to czas żołnierzy wyklętych. Pewnie tak. Ale wtedy Warszawa żyła nadzieją, i żyła odbudową stolicy. Cała Polska wpłacała na odbudowę Zamku Królewskiego. I to jest w tych felietonach....Taką rubrykę prowadził w gazetach Leopold Tyrmand. I pisał ją wzorcowo! To świetne reportaże.