Straszliwa burza piaskowa sprawia, że marsjańska ekspedycja, w której skład wchodzi Mark Watney, musi ratować się ucieczką z Czerwonej Planety. Kiedy ciężko ranny Mark odzyskuje przytomność, stwierdza, że został na Marsie sam w zdewastowanym przez wichurę obozie, z minimalnymi zapasami powietrza i żywności, a na dodatek bez łączności z Ziemią. Co gorsza, zarówno pozostali członkowie ekspedycji, jak i sztab w Houston uważają go za martwego, nikt więc nie zorganizuje wyprawy ratunkowej; zresztą, nawet gdyby wyruszyli po niego niemal natychmiast, dotarliby na Marsa długo po tym, jak zabraknie mu powietrza, wody i żywności. Czyżby to był koniec? Nic z tego. Mark rozpoczyna heroiczną walkę o przetrwanie, w której równie ważną rolę, co naukowa wiedza, zdolności techniczne i pomysłowość, odgrywają niezłomna determinacja i umiejętność zachowania dystansu wobec siebie i świata, który nie zawsze gra fair…
Początek powieści od razu przynosi na myśl hasło przewodnie powieści sf Crichtona (parafrazuje) "natura zawsze znajdzie ujście". Mark sam na Marsie, na dzień dobry ma powietrza i jedzenia na kilkadziesiąt dni, a ewentualny ratunek przybędzie za... rok? może dwa? Skoro powieść ma stron prawie 400 więc każdy domyśla się, że przeżył na tej planecie nieco więcej, a jego przygoda była na tyle ciekawa aby nakręcić na jej podstawie film (premiera w październiku 2015).
Autor powieści - Andy Weir jest programistą i wykonuje zawód inżyniera oprogramowania. Interesuje się fizyką relatywistyczną oraz mechaniką orbitalną, posiada szeroką wiedzę na temat lotów kosmicznych. Więc jego powieść "Marsjanin" ma świetne naukowe podstawy. Jak to zwykle bywa z dobrymi książkami – miał wiele problemów z jej wydaniem, aż po kilku dobrych latach od pierwszego wydania ta powieść, która początkowo nie znalazła aprobaty wśród wydawców pojawiła się w zeszłym roku w naszym kraju.
Fabuła jest bajecznie prosta, rannemu astronaucie udaje się przeżyć wypadek podczas misji. Ocknąwszy się, zdaje sobie sprawę, że został sam na obcej planecie, całkowicie sam i z rezerwuarem pożywienia, wody i tlenu na określony czas. Śmiertelne odliczanie, bez możliwości nawiązania kontaktu z Ziemią zamienia się w morderczą walkę o kolejne godziny, dni, tygodnie. Scott niedawno zakończył produkcję filmu na podstawie tej książki, a efekt będziemy mogli podziwiać już w październiku. Na początku listopada zapewne napiszę recenzje adaptacji.
Mark Watney to połączenie zaradnego Crusoe, McGyvera z humorem hmm, jankeskiego Simona Pegga? Botanik (oh yeah, w końcu bohaterem jest jakiś biolog) i zarazem inżynier (eh, zapotrzebowanie na inżynierów w kosmosie było, jest i będzie) musi poradzić sobie z Czerwoną Planetą. Jest on jedynym człowiekiem na Marsie, zdanym wyłącznie na siebie i własną wiedzę.
Powieść podzielona jest na dwie części przeplatające się ze sobą, z jednej strony czytamy dziennik pokładowy Marka, a z drugiej poczynania załogi NASA na Ziemi. Dużo jest naukowych pojęć i nazw technologicznych ale trzeba przyznać, że wszystko jest rewelacyjnie wytłumaczone i duża liczba naukowych akronimów jest ujęta w powieści jako nazwy własne. Watneya ciężko nie polubić, riposty, żarty i masa optymizmu to świetne cechy biorąc pod uwagę sytuację jaka go spotkała.
Moja przygoda z książką rozpoczęła się prawie rok temu, a wtedy jej jeszcze na oczy nie widziałem. Poszukiwałem wtedy czegoś świeżego z science fiction i przeglądałem jakieś śmieszne listy top XXI wieku, kiedy to moim oczom ukazała się ta oto powieść. Zapewne było to zaraz po premierze książki u nas i po ogłoszeniu przez Ridleya Scotta panów dotyczących ekranizacji. Nakręciłem się wtedy bardzo i planowałem zakup. Niestety, tymczasowy brak funduszy mnie dopadł, potem święta, na wiosnę sesja i pisanie pracy aż w końcu rezygnacja. W czerwcu pojawiły się pierwsze fotki z planu zdjęciowego Marsjanina więc moja fascynacja astrofizyką i oczywiście tą powieścią ponownie rozgorzała w moim sercu i umyśle. Tak się miło złożyło, że prawie 3 tygodnie temu dostałem ją w prezencie od mojej Kobiety (w sumie z okazji naszej rocznicy). W ciągu roku zdarza mi się jedna albo dwie takie powieści dla których odkładam wszystko i czytam tylko jedną książkę. Tak też było z Marsjaninem, którego przeczytałem w ciagu dwóch tygodni, dawkując sobie emocje w czasie podróży z i do pracy. Z Watneyem przeżyłem niesamowitą przygodę i polecam ją wszystkim, którzy potrafią jeszcze spoglądać w gwiazdy i rozmyślać o podróżach z prędkością światła.