Mam mieszane uczucie w odniesieniu do tej książki jako kontynuacji pierwszej książki Alison Goodman. Jest to książka zarówno lepsza, jak i gorsza od poprzednika. W sumie, wszystko zależy od perspektywy i założonych oczekiwań. Zachwyceni pierwszą częścią, będą również zadowoleni z kontynuacji. Zawiedzeni prozą tej australijskiej pisarki raczej nie zmienią swojego frontu.
Kontynuacja fabuły sprowadza czytelnika do wioski rybackiej, gdzie Eona wraz z towarzyszami schroniła się przed wojskami wuja księcia Kyga. W trakcie jednej z potyczek Ryko zostaje poważnie ranny i młoda lady Smocze Oko zmuszona jest uleczyć swojego przyjaciela. Niestety, przy okazji rytuału zniszczeniu ulega znaczna część wioski. To jest chyba jedyny moment, gdy działanie głównej bohaterki powoduje negatywne skutki. Po tym przykrym incydencie, ekipa uciekinierów wyrusza na spotkanie prawowitego następcy tronu, księcia Kyga i dąży do przejęcia władzy od jego wuja-uzurpatora, jednocześnie poszukuje czarnego foliału mającego wspomóc trening lorda Smocze Oko.
Już na początku książki, czytelnik ma możliwość dostrzec kwintesencję stylu całej dylogii. Scena z umierającym Rykiem, gdy lady Dela krzyczy kilkukrotnie do Eony „Zróbże coś!!!”, a ta spokojnie dywaguje nad sensem ‚istnienia’ przez bite trzy strony, pokazuje dosadnie, zarówno nijakość głównej bohaterki jak i coś a’la parcie na literki w odniesieniu do pisarki. No bo jaki jest sens roztrząsania działania i braku działania, gdy najgorszym co może być w obu przypadkach jest śmierć osoby będącej przedmiotem dywagacji? Ja nie widzę żadnego. Jest to o tyle ciekawsze, że w dalszych rozdziałach pojawiają się komiczne/żałosne sytuacje, gdy Eona nie podejmuje konkretnego działania w obawie, żeby nie zrobić krzywdy sobie i innym, a potem, przez ten sam brak działania cierpi zarówno ona jak i wszyscy wokół.
Pani Goodman uczy na co dzień kreatywnego pisania na na jednym z prestiżowych uniwersytetów Australii. Nie chciałbym generalizować wobec wszystkich osób parających się podobną profesją, ale tutaj mam wrażenie, jakoby kreatywne pisanie opierało się na stworzeniu głównej postaci nijakiej, niezdecydowanej, rozerwanej pomiędzy dwoma skrajnymi frontami. Dalej, trzeba już tylko mnożyć sytuacje, w których nasz bohater mógłby się zamotać i prowadzić długie wewnętrzne dywagacje nad słusznością własnego postępowania, i… mamy nabite kilkaset stron książki.
Na plus znowu jest świetna kreacja świata przedstawionego, z masą szczegółów dot. życia dworskiego, rytuałów itp. Zarówno rozmach, jak i ciekawe połączenie orientu i tradycji Chin w wykreowanej przestrzeni zasługują na uznanie. Tyle, że po raz kolejny czytelnik musi uzbroić się w cierpliwość i samodzielnie łowić kolejne wzmianki, gdyż nasza główna bohaterka lubi raz po raz zachwycać się tym samym szczegółem.
Objętościowo, dylogię pani Goodman mógłbym porównać do tomiszczy wypuszczanych okresowo przez Kinga. Z tym, że w przypadku tego drugiego pisarza, każda dygresja od głównego wątku fabuły, wnosi coś do całości zachowując dynamizm akcji, a nie co rusz go stopując. W przypadku pani Goodman, bez większych problemów i wręcz niezauważalnych ubytków w fabule można by odchudzić dwa tomy do jednej książki, która – optymistycznie – zamknęłaby się w ok. 400 stronach. Cała reszta, to dodatkowa otoczka, dla tych czytelników, którzy lubują się w analizie postępowania i podejmowanych decyzji (mimo, że nic to nie daje). Ale może to tylko moje zdanie…
[Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu
www.zakladnik-ksiazek.pl]