Nie mam już pojęcia, dlaczego czytam erotyki/romanse. Nie wiem. Po prostu nie wiem. Jednak wszystko jest dla ludzi, więc czytam. A że czasami nie mam ochoty na swoją ukochaną fantastykę, to wybieram coś z innego gatunku. Traf chciał (a może pech?), że w ciągu kilku ostatnich miesięcy padało na erotyki.
Tym razem wpadła mi w ręce książka Giny L. Maxwell pod tytułem „Edukacja Kopciuszka”. Jakby nie patrzeć erotyk... Erotyk bardzo, ale to bardzo średniej jakości. Po tytule liczyłam na coś naprawdę dobrego. Co ja piszę! Po tytule można od razu wywnioskować, że ewidentnie ta powieść nie będzie wybitna ogólnie, ani wybitna w swoim gatunku. Mimo przeczuć na słabą książkę to i tak zdecydowałam się ją przeczytać.
W każdym „szanującym się” erotyku główna bohaterka to piękna kobieta, której piękno jest ukryte pod niemodnymi, za dużymi ubraniami. O najważniejszym zapomniałam – koniecznie taka kobieta musi być zakompleksiona na swoim punkcie i być nieszczęśliwą singielką. Taka jest właśnie Lucie Miller. W „dobrym” erotyku nie może zabraknąć idealnego mężczyzny – dobrze zbudowanego, wysokiego, piekielnie przystojnego, wysportowanego,…, mądrego, silnego,…, ale także w głębi duszy bardzo wrażliwego – czyli Reid Andrews. To są podstawy.
Jako dodatek do takiej powieści jest tło i historia. Tutaj mamy Lucie, która zajmuje się rehabilitacją ludzi z kontuzjami i Reida Andrews – kontuzjowany zawodnik MMA. Najważniejsze już mamy, kobietę i mężczyznę, następnie musi wystąpić jakaś zależność pomiędzy głównymi postaciami – ona zobowiązuje się mu pomóc wrócić do zdrowia przed jego kolejną walką, a on (co wydaje się ciekawym pomysłem) nauczy ją uwodzić mężczyzn (a konkretnie pewnego doktorka). Widzicie, tworzenie erotyka to nie takie trudne – kobieta, mężczyzna, tło, historia i oczywiście seks, bo przecież to jest najważniejsze w tego typu powieściach.
Właśnie seks… Dużo go tu nie było, więc jeżeli ktoś chciał przeczytać to ze względu na takie opisy, to powinien sobie darować tą pozycję. „Edukacja Kopciuszka” choć jest erotykiem, to brak w nim dobrego (ba! przeciętnego), podniecającego (choć trochę pikantnego) opisu stosunku.
Jeżeli chodzi o język powieści to nie można spodziewać się jakiegoś arcydzieła czy pięknego, ozdobnego słownictwa. Prosty, przystępny język dla każdego, nikt na pewno nie zmęczy się podczas czytania. Maxwell w żaden sposób tu nie wybija się pond. Ot, zwykłe czytadło!
Polecać czy nie polecać? Nie. Nie polecam jej, bo to marnotrawstwo czasu, gdzie w tym samym okresie czasowym można byłoby przeczytać coś znacznie lepszego (nawet z tego gatunku…). Wszystko w tej powieści irytuje, począwszy na głównej bohaterce, głównym bohaterze czy nawet samym pomyśle. Koncept na tą książkę wydawał mi się fajny, bowiem tytuł sugerował (albo to moja wyobraźnia mi tak wmawiała usilnie) „coś” zupełnie innego (coś bardzo erotycznego, nawiązanie do bajki, ogólnie coś lepszego) a nie odgrzewane kotlety po raz milion któryś tam. Myślałam nawet, że ta nauka uwodzenia będzie choć trochę ciekawsza…
Szczerze? Dno i wodorosty. Człowiek uczy się na swoich błędach, żeby nie czytać więcej takich książek.
Może mi ktoś podsunąć coś w miejsce takich erotyków?