Takich książek nie ma wiele, a szkoda. To wspaniała i uniwersalna powieść, która się nigdy nie zestarzeje. Pokuszę się o stwierdzenie, że wraz z upływem lat zyska na wartości. Jest to powieść z gatunku tych, którą za każdym razem czyta się inaczej. Za każdym razem coś innego w niej wyłapiesz, na coś innego zwrócisz uwagę, czy ot zwyczajnie, odpoczniesz od codzienności marząc pośród jej stron.
Ta powieść to nie dzwonnik z Notre-Dame. To nie Kopciuszek. To nie baśń.
Ta powieść przywodzi na myśl „Małego Lorda” pióra Frances Hodgson Burnett z 1886 roku. To historia dziecka, które zmienia świat i ludzi. Dziecka, które swoją szczerością, dobrocią i wdzięcznością za razem koloruje to, co przez lata było szare, chore i gnuśne. Odgania śmierć i sprawia, że życie nabiera barw.
Odkąd w wieku trzydziestu kilku lat stał się potworem, gdy został wręcz skatowany i porzucony, jak ludzka padlina na pożarcie śmierci, był sam. Stał się odludkiem unikającym ludzi – i z wzajemnością. Ludzie się go bali, co i tak nie przeszkodziło im w plotkach, bredniach i banialukach niemających nic wspólnego z prawdą. Ranili go obelgami i zachowaniem. Dlatego uciekał w pracę. Był nad wyraz ambitnym, inteligentnym i przedsiębiorczym człowiekiem. Zarządzał ogromną ilością dóbr, które zapewniały mu dobrostan – i jemu i jego pracownikom, których zatrudniał i którym ufał. Garstka ludzi, którzy go nigdy nie zdradzili, bo na rodzinie już dawno się zawiódł. Jego osoba budziła w nich zawiść i zazdrość – i o pieniądze i o jego przedsiębiorczość.
Był innowatorem, zawsze o krok przed tym, co miało dopiero przyjść.
On, kawaler, trwale okaleczony i pół ślepy. On, szkaradny i kulawy. On, cichy i emocjonalnie suchy. I to on, w wieku niemalże czterdziestu lat po raz pierwszy doświadcza bliskości od kogoś, kto nie jest nikim z jego bliskich. Przytula czteroletnią dziewczynkę, Joankę Gryzik i wtedy narodził się po raz drugi.
Carl Godulla zaczął żyć, a to jego życie nabrało sensu, barw i nowego smaku. Carl Godulla zaczął się tym życiem cieszyć i chciało mu się żyć. Jedna osóbka zmieniła wszystko i nic już nie było takie, jak wcześniej.
Joanna była aniołem w ciele dziecka. Zlepiała w ludziach to, co się rozsypywało, oświetlała w nich ciemne miejsca i odnajdywała zagubione dusze. Otwierała ludziom oczy na piękno i prostotę. Zmieniała samym swoim byciem. Jej szczerość zarażała, i to o niej właśnie jest powieść Gabrieli Anny Kańtor „Śląski Kopciuszek”. O niej i o Carlu.
Mówi się, że im starsze ścina się drzewo, tym dłużej trwa cisza po jego upadku. Jakby świat się na chwilę zatrzymał, żeby oddać hołd kończącej się historii życia. Historii kogoś, kogo nie sposób sobie wyobrazić. Takim twardym drzewem był Carl, który z upływem lat stwardniał, jak drzewo. Jednak to drzewo miało niewielkie czułe punkty i można mu było zrobić krzywdę, a Joasia trafiła w nie i obudziła w nim emocje, o których ciało zapomniało. Ożywiła w nim serce, wiarę i siłę. Odsunęła troski, choroby i samo obwinianie się. Carl żył by nie widzieć, nie słyszeć, a nawet nie myśleć o tym, co niepotrzebne, co psuje i piecze w jakiś sposób. Dzięki temu obrósł w pancerz bez rys. Był jak człowiek pokryty metalem, od którego odbijają się zawistne ludzkie spojrzenia, ich krytyka i szyderstwa. Zewnętrznie uodpornił się na ból, lecz wnętrze miał wrażliwe. I do do niego właśnie trafiła Joanka. Dziecko – wróżka, którą wszystko cieszy i raduje, a każdego odbiera jako dobrego i szlachetnego. Nieskalana uprzedzeniami i jakże otwarta.
I tu skończę, bo treść trzeba poznać samemu. Samemu trzeba się w niej rozsiąść i wejść w nią całym swoim literackim ciałem.
Czytanie „Śląskiego Kopciuszka” przenosi czytelnika w inny wymiar. Wymyka się poczucie realizmu. I w pierwszym odczuciu mogłoby się wydawać, że ta powieść jest banalna – ot, piękna, bajkowa fabuła coś tam mająca wspólnego z faktami. Lecz podczas czytania uzmysławiasz sobie, że ta historia skrywa w sobie niedocenioną głębię. Zachwycasz się nią, wzruszasz, czujesz w sobie i dziecko i dorosłego. Dokonuje się w tobie jakaś myślowa zmiana i dostrzegasz w tej historii ulotne czary.
Treść porusza głębokie struny twojej delikatnej duszy, zmusza do zadumy i kontemplacji. Stawiasz sobie pytanie – czy ja mam w sobie coś z tej dziewczynki? Czy mam w sobie coś z dziecka? Bo to małe dziecko zmienia ludzi. Jest dobrem pomiędzy złem, białym pośród czerni i uśmiechem, pośród łez i gniewu. Małe dziecko nieświadomie naprawia codzienność, a używając biblijnych słów „kruszy zatwardziałych”.
„Śląski Kopciuszek” to konglomerat katechizmu, poradnika i dobrej lektury. Ciężko jest przerwać czytanie, bo jesteś w jakiś niewytłumaczalny sposób ciekawy dalszych losów bohaterów. Czujesz magiczne wręcz wypieki na policzkach, w brzuchu ci burczy, lecz zapominasz o całym bożym świecie. Twoim światem jest posiadłość Carla Godulla. Jesteś gościem fabrykanta i zamroczony wpatrujesz się w główkę dziecka, które olśniewa. I choć podczas czytania czasem żal ściska ci gardło i nie masz sił, by coś powiedzieć, choć czasem boisz się o los tych postaci, z którymi dziwnie się związałeś, to czytaj. Daj sobie przyzwolenie na emocje, jakie ta powieść budzi. Autorka delikatnie, acz z precyzją nakreśliła losy ludzi, których los postawił na jednej ścieżce. Dziecko chwyciło dłoń mężczyzny i zaczęli kroczyć razem.
I nic już nie było takie samo. Czas nabrał innego tempa.
Odwróciła się klepsydra życia.
Bursztynowy zegar zaczął melodyjnie tykać.
Piękna, oparta na prawdziwych wydarzeniach powieść, która daje wiarę w ludzką dobroć i otwartość. Która sprawia, że życie nabiera wartości samej w sobie, a każda chwila może być tą, od której wszystko się zmieni, włącznie z nami.
#agaKUSIczyta