Dziedzictwo Adama posiada okładkę z rodzaju tych, które mają dobre książki. To znaczy całkiem zwyczajną, niewiele mówiącą, taką, której nie można nazwać piękną. Piękne okładki zazwyczaj kryją przegadane, brzydkie wnętrze, piękne okładki kuszą, nęcą, zwodzą. A dobre książki nie potrzebują pięknych okładek, dobre książki przyciągną swym wnętrzem.
Debiut Astrid Rosenfeld opowiada historię dwóch spokrewnionych ze sobą mężczyzn Adama i Edwarda. Najpierw poznajemy od najmłodszych lat współcześnie żyjącego Edwarda, poznajemy jego rodzinę, dom, w którym się wychował. Zapowiedzią drugiej części jest wzmianka o Adamie, jego stryjecznym dziadku, o którym wszyscy chcą zapomnieć, ale wspomnienia o nim powracają, ponieważ chłopiec go przypomina.
Druga część to historia Adama. Od razu widać podobieństwo Edwarda do jego przodka. Adam niezbyt radzi sobie z czytaniem i liczeniem, nie uczęszcza do szkoły, ponieważ jest nadpobudliwy, pracę w ogrodzie Mardera załatwiła mu babka. Choć popełnia błędy można powiedzieć, że ma talent do hodowli róż, poza tym potrafi czytać z twarzy. Pewnego razu spotyka Annę... i całe jego życie się zmienia.
"Szukamy ludzi, którzy nas spotykają, prawda?"
W wyniku niefortunnych wydarzeń Adam zmuszony jest porzucić własną tożsamość oraz rodzinę i wyjechać z kraju za miłością swego życia. Czy ją znajdzie? Jak skończy się jego historia?
Akcja Dziedzictwa Adama jest nieśpieszna, leniwa jak słoneczny niedzielny poranek. Dla niektórych będzie to powód do narzekania, ale ona sama wręcz zaprasza by się w nią wsłuchać, wczuć, zatracić, odnaleźć spokój. Dla mnie to była zaleta, bo na pierwszy plan wysuwa się historia miłości Adama do Anny i ta historia nie potrzebuje nagłych zwrotów akcji, zawiłości fabularnych czy intryg.
Styl pisarki bardzo przypadł mi do gustu. Pióro ma lekkie, tworzy krótkie zdania, ale potrafi nadać im nutki liryczności.
"Przez chwilę miałem uczucie, że noszę w sobie cały świat. Że miliony ptaków wzbijają się we mnie do nieba. Że morza i rzeki szumią w moich żyłach."
Książka podzielona jest na trzy części, nie ma wyraźnie zaznaczonych rozdziałów, ale są ustępy (o ile dobrze rozumiem, bo w tekście to po prostu dwulinijkowe przerwy pomiędzy kolejnymi wspomnieniami), które są krótkie, także można ją "podczytywać".
Bohaterowie powieści Rosenfeld są w większości ciekawi. Mamy kilka oryginałów, których polubiłam, jednak nie są moimi ulubieńcami. Dlaczego? Każda postać jest bardzo dobrze wykreowana, nikt nie jest idealny, mają wady jak każdy człowiek. Jednak moją szczególną sympatią cieszyła się Edda, babcia Adama, która kazała mu sobie mówić po imieniu i raczyła wnuka koniakiem, paliła jak smok, miała czarne włosy z domieszką granatu, włoskiego granatu, prowadziła szemrane interesy i nauczyła Adama czytać z twarzy.
Polubiłam także Jacka Mossa, choć tylko z początku. Również dużo palił, był niezwykle charyzmatyczny i potrafił to wykorzystać, uczył Edwarda swojej wersji historii i okradał z nim kościoły...
Jest także Herakles. Twarz Heraklesa składała się prawie wyłącznie z zielonych oczu. I piegów. Poza tym kiedy się śmiał wykonywał osobliwy taniec i odrzucał głowę w tył, a sam śmiech był frunący.
Mogłoby się wydawać, przynajmniej z początku, że Astrid Rosenfeld napisała powieść sielankową, jednak spokój ukrywa dużą dawkę smutku.
"W mieszkaniu Noff (...) pachniało utraconymi marzeniami, i to dosłownie. One mają zapach. Którego nie da się pomylić z żadnym innym."
Pod słodkim zapachem beztroskiego dzieciństwa Adama i Edwarda, jakiego zazdrościłoby im każde dziecko, bo z dala od szkoły i z dorosłym, który je rozumie, czuć właśnie taki zapach.
Jest to jedna z naprawdę nielicznych książek (o ile sobie przypominam ta jest dopiero druga), które mnie wzruszyły. Dopiero na końcu, ale ważny jest sam fakt. Nie było potoków łez, ale jedna samotna łezka kręciła się w oku.
Czytałam już takie zarzuty, że Adam jest wyprany z emocji. To temat na dłuższą polemikę, ale trzeba się wczytać w książkę by zrozumieć dlaczego odnosi się takie wrażenie. Kolejny argument to znikoma różnica narracji. Z tym akurat się zgodzę- dziennik Adama i Edwarda nie różni nic, aczkolwiek nie jest to jakąś znaczącą wadą.
Ten kto chce przeczytać Dziedzictwo Adama dla historii może sobie darować.Wojna jest bowiem zepchnięta na dalszy plan. Zabawny jest stosunek Eddy do Hitlera- kobieta gardziła nim i dla podkreślenia tego nazywała go Augustem.
"Edda naprawdę nauczyła cię mnóstwa rzeczy, ale strachu- nie, tego cię nie nauczyła."
Natomiast "znieczulica" Adama na wojnę może być tłumaczona tym, że przez większość książki był on pod opiekuńczymi skrzydłami oficera SS, a poza tym tak było, że ludzie nie mieli pojęcia o obozach koncentracyjnych, a i ci którzy mieszkali na prowincjach czy w Niemczech pewnie niewiele wiedzieli o gettach (o ile nie byli Żydami oczywiście).
Mimo, że Dziedzictwo Adama z pewnością jest warte polecenia, można przeczytać jego niepochlebne recenzje. Szkoda, że nie wszystkich zaczarowała ta książka, tak jak mnie. Jednak polecam każdemu kto czuje się zaciekawiony, bo to debiut godny uwagi, a ja będę śledzić dalsze poczynania Astrid Rosenfeld.
"Czy rozpływamy się, kiedy nikt nam już nie mówi, kim jesteśmy,czy tez dopiero wtedy stajemy się tym, kim właśnie powinniśmy być?"