„Tego ranka, gdy nienawidziłem jej bardziej, niż kiedykolwiek, mama skończyła trzydzieści dziewięć lat. Była mała i gruba, głupia i brzydka. Najbardziej bezużyteczna ze wszystkich matek, jakie dotąd istniały (…). Zabiłbym ją odłamkiem myśli”.
W tym dniu urodzin wszystko się zaczyna, albo i kończy jednocześnie, bo od tych urodzin zaczyna się odmierzanie czasu, tego wstrętnego, tykającego głośno zegara, w którym bateria wyczerpie się z chwilą śmierci. Śmierci i mamy, i lata i wszystkiego tego, co było dotychczas. Stół, na nim tort z jedną świeczką, wiele półmisków z jedzeniem i ona, jak oderwana od rzeczywistości, szkaradna solenizantka. Odświętny stół przypominający obwieszony girlandą kontener na śmieci.
Matka, w której piękne były tylko zielone oczy, „pozostałości mamy pięknej”. I była nienawiść do niej, obrażające poczucie bycia jej synem. Nienawiść, która nagle zaschła, pokryła się strupem, takim, jaki tworzy się na wszystkich ranach. Nienawiść, która przeinaczyła się w poczucie małości. Śmierć. Bo ona, ta, której obecności nie sposób wytrzymać zachowując stoicyzm i pokorę – ona, matka, umiera. Osiada cisza, cięższa niż jakikolwiek hałas. Po latach zmęczenia niemiłością rodzi się miłość. To uczucie kosztuje, jak każde, a bycie sknerą mu nie służy. Oto kieszenie zapchane bzdetami i śmieciami, w których brak wspomnień. Nic. Wszystko to, co stracone trzeba teraz przeżyć w tak krótkim czasie, zbyt krótkim... Poczuć to, czego się nie czuło przez tyle lat życia.
Odmierzony czas bycia razem.
Nowa mama, inny on, syn.
Nowa rodzina, która umiera, kończy się. My się kończymy.
„Każde wspomnienie trwa zaledwie sekundę i pojawia się przed oczami jako pojedynczy widok, niczym obraz uchwycony przez umierającego. (…) Wydaje mi się fascynujące umrzeć z pełnymi oczami”. A teraz, tą resztę czasu, ten ostatni dech, trzeba przeżyć z pełnymi oczami. Oczami wypełnionymi mamą, która jest nagle piękna.
Coraz chudsza i kochana.
Coraz chudsza i jakże potrzebna.
Coraz chudsza, zżerana przez chorobę od środka.
Człowiek odchodzi, na twoich rękach, czytelniku. Lekkie ciało bezwładnie opada, jak marionetka, po spektaklu, którą chowa się do pudła. Ale tej marionetki nie będzie w następnym występie. Nie będzie ani w następnym, a ni e żadnym. Spektakl o tytule „Życie” zamyka się w trumnie.
Marionetka o zielonych oczach odchodzi. To ostatnia sztuka, w której gra.
Brak miłości waży, ale gdy już jest waży jeszcze więcej. Nosisz ją w sobie i ten ciężar ciągle czujesz. Jakby miłość chłonęła rzeczy, ludzi i historie, którymi można by obdzielić całe miasto. Puchniesz od miłości, której już nie ma. Jej nie ma. Mamy, pięknej za późno zielonookiej mamy.
Gdyby nie wyjazd do Francji nic nie byłoby tak piękne, jak te ostatnie tygodnie. Tam było lato, gdy mama miała zielone oczy i to lato nigdy się nie skończyło...
Tatiana Tibuleac napisała tak prawdziwą i przejmującą powieść, że mi, jako czytelnikowi, brakuje słów do wyrażenia swojego bólu. Nie umiem ubrać w słowa uczuć, jakie się we mnie pojawiły i co ze mną zrobiły. Nadal robią, bo „Lato..” ukorzeniło się we mnie. Zostanie na zawsze. Treść prze-szatkowała mnie całą na wskroś i jestem bezradna stojąc przed własną rozsypanką. Nie umiem się poskładać. Lecz problem tkwi we mnie, bo pławię się w takich tekstach, w tak dobrych książkach. Pożądam ich.
Ta powieść najpierw muska skórę, delikatnie się z nią scala, a potem zagłębia się w sercu igłą drażniąc duszę. Ciężko zaczerpnąć tchu, czuć ból w każdym milimetrze twojego ciała. Bolą mięśnie oderwane od kości, cisza grająca cienkimi igłami w uszach. Łzawią oczy. Tkwi w tobie muzyka zagrana z nut fabuły, a ty zachwycasz się tą etiudą, tą kompozycją literacką.
Niesamowita powieść.
Wybitna. Mocna. Nie dla każdego.
Smutna, pisana życiem, kipiąca od smutku.
Wspaniała.
#agaKUSIczyta