Oto autor wymyśla fabułę książki. Rozrysowuje schemat odczytywany tylko przez niego samego, drabinę poszczególnych scen, wydarzeń, chronologii. Tworzy drzewo genealogiczne, a do tego mnoży notatki wszelakie. Jakieś poboczne zapisy, hasła wyjęte z kontekstu, które mogą być przydatne podczas pracy, slogany myślowe lub zasłyszane dobre idee. Potem zasiada przed białą kartką, wyrocznią, zabiera się do pracy. I z tego „wszystkiego” tworzy „coś”. To coś zostaje wydane, sięgam po to ja i moja wyobraźnia zostaje zaproszona na ucztę. Czytam ową książkę, ba – siedzę z nosem w niej, zatapiam się cała. Z wypiekami na twarzy fascynuję się nią opowiadając o niej innym. Zachęcam ich, by i oni sięgnęli po nią, jak ja. Potem są kolejni, kolejni, aż okazuje się, że wielki tłum NAS zasiada do suto zastawionego stołu wyobraźni. Inicjatorem owej uczty jest tylko jeden człowiek, który zdołał zaprosić tak wielkie grono nas. Tylko jeden człowiek zjednał sobie tylu zwolenników. To PIOTR SKUPNIK, czarodziej pióra, fabuły i plastyczności języka. To fenomen niebanalnego wręcz człowieka, który skromnością swej osoby i pokory, w mojej ocenie staje się brawurowym mistrzem literatury polskiej z wysokiej półki. To mistrz liter i słowotwórstwa, a także wybitny gracz zasiadający na granicy światów, które minęły, a które nadal są.
Tworząc sylwetkę Jarla Gniewomira Egilssona pokusił się na „literacki slalom gigant”, na jazdę pomiędzy faktami historycznymi, a fikcją czysto literacką. Lata 1019 – 1050, w których zamknięta jest fabuła „Misji Gniewomira” to wczesnopiastowskie dzieje pełne niejasności, co tłumaczy owo lepiszcze w postaci niebanalnej wyobraźni autora. Piotr Skupnik tworząc serię o dzielnym Wikingu Gniewomirze dał nam sposobność poznania autentycznych wydarzeń zapisanych w licznych publikacjach. W nocie historycznej zamieszczonej na końcu książki przytacza źródła autentycznych wydarzeń, które porusza w „Misji”. Mamy tu bowiem walkę prasłowiańskich wierzeń i guseł z chrześcijaństwem, mamy sylwetkę Bolesława Chrobrego, czy choćby uliczki Konstantynopola (Miklagardu), w którym rządy sprawuje cesarz bizantyjski, Bazyli II Bułgarobójca. Ta mieszanka dwóch światów, płaszczyzn sprawia, że „Misję Gniewomira” czytasz z zapartym tchem. Jesteś ciekawy nie tylko kolejnych perypetii Jarla, ile każdej kolejnej strony, a te – co najsmutniejsze – szybko umykają. Seria o Gniewomirze winna być opasła w tomy, monumentalna wręcz.
Styl prowadzenia fabuły wodzi czytelnika po rubieżach, chatach czy jaskiniach. Leżysz na futrach, polujesz, biegasz po lesie z toporem, a do walki wręcz z tarczą w lewej ręce stajesz jako doświadczony w fechtunku woj. plastyczność opisów onieśmiela i zachwyca jednocześnie. Wszystko jest wyważone, smakowite, jedyne w swoim najlepszym rodzaju. Tych, którzy nie znają wcześniejszych części serii i boją się sięgnąć po którąkolwiek środkową uspokajam. Autor każdy tom pisze tak, że bez trudu odnajdziemy się w świecie Jarla Gniewomira. I – co najważniejsze – szybko w ten świat wejdziemy, bo to czytelnicza pułapka, w którą po prostu MUSISZ wpaść. To wnyki, które będą cię więzić do ostatniego zdania powieści. A najgorsze jest to, że potem masz ochotę na następne części i następne i dobrze ci w tej pułapce. Że twój apetyt czytelniczy nie ucierpiał, a co najważniejsze, masz niedosyt.
Takich książek, jak „Misja Gniewomira” pożądasz. Takie książki to diamenty, których poszukujesz na półkach księgarń czy bibliotek. Wspaniała fabuła, pełna przygód zwarta i spójna treść. Tu nie ma nic zbędnego, brak niepotrzebnych opisów, nie ma rozmów, ani tym bardziej postaci nic niewnoszących do całości. To ścisłe i solidne dzieło – i co dodam z dumą – polskiego autora, PIOTRA SKUPNIKA. Od tej powieści wiem, że zaczyna się moja dożywotnia przyjaźń z nim. Gniewomir mnie oczarował, zachwycił, zabrał na nieznane morza czytelniczego raju. Czego chcieć więcej? Chyba tylko kolejnych książek jego autorstwa – i to szybko.