Zdarza się czasem znaleźć książkę, pierwszy tom cyklu, który bardzo przypada nam do gustu i zapowiada równie przyjemne wrażenia z lektury kolejnych tomów. A potem sięgamy po drugą część i cały czar pryska jak bańka mydlana. Tak właśnie się czuję po przeczytaniu “Drogi do Achtoty” Małgorzaty Klunder - drugiego tomu sagi Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej.
Akcja rozpoczyna się krótko po wydarzeniach kończących pierwszy tom - Elanor po powrocie ze Szkocji zaskakuje rodzinę wiadomością o zaręczynach i mającym nastąpić za 9 miesięcy ślubie. Przez resztę książki towarzyszymy jej i jej wybrankowi w przygotowaniach do tego wydarzenia, a także śledzimy codziennie życie rodziny Niziołków, z dość silnym akcentem na Janka i jego księżowską posługę.
Podobnie jak pierwsza część, druga też napisana jest z lekkością, ciepłem i humorem, i momentami czyta się ją naprawdę nieźle, ale jest kilka rzeczy, które mi w niej przeszkadzały. Po pierwsze: zbyt dużo lukru. Wszyscy są cieplutcy, milutcy, kochani i rozumieją się bez słów, a uwielbienie, jakim cała rodzina (i nie tylko) darzy Janka, wydaje się już mocno niezdrowe. Mam wrażenie, że gdyby mogła, to autorka od razu by go beatyfikowała.
Po drugie: autorka rozpowszechnia mit diety matki karmiącej. Co prawda pierwsze wydanie tej książki ukazało się kilka lat temu, ale już wtedy wiedza, że to co zje matka nie wpływa na dziecko (z wyjątkiem alergii) była powszechnie dostępna.
Po trzecie, i najważniejsze: w tym tomie widać zdecydowane przeniesienie akcentu z rodziny na religię. W pierwszym tomie najważniejsi byli Niziołkowie - pojawiały się naturalnie elementy ich religii, ale nie były dominujące. Natomiast drugi, od początku do końca, to apoteoza katolicyzmu - nie chrześcijaństwa, nie Boga, tylko właśnie katolicyzmu, co dla mnie jako osoby, która z tego kościoła wyszła i nie zgadza się z wieloma jego przeczącymi Biblii dogmatami, było po prostu za dużo. Szanuję wiarę autorki i dzielenie się nią poprzez swoje książki, ale co mnie zdenerwowało i zniesmaczyło, to nachalne próby dowiedzenia wyższości katolicyzmu nad protestantyzmem, w dodatku za pomocą pewnej manipulacji, która nieświadomego czytelnika może trwale zrazić do kościołów protestanckich. Mogę to skomentować tylko w ten sposób: w niebie nie będzie ani katolików, ani protestantów, ani prawosławnych, ale tylko ci, którzy świadomie oddali swoje serce Jezusowi Chrystusowi, niezależnie od wyznania. Żaden kościół jako ludzka organizacja nie jest jedynozbawczy, żadne uczynki ani religijne obrzędy nie są w stanie zapewnić człowiekowi zbawienia, ale tylko wiara i Boża łaska: “Albowiem łaską zbawieni jesteście przez wiarę, i to nie z was: Boży to dar; Nie z uczynków, aby się kto nie chlubił” Ef. 2, 8-9. Odnosząc się jeszcze do samej książki, to przyznam, że choć Janek jest zdecydowanie zbyt wyidealizowaną postacią, to gdyby więcej księży było takich jak on, być może młodzi ludzie, zawiedzeni kościołem, rzadziej w konsekwencji odwracaliby się od Boga.
Nie jest to książka, którą mogę jednoznacznie odradzić lub polecić, bo zdaję sobie sprawę, że moje główne zarzuty dla kogoś innego mogą stanowić zalety. Do mnie niestety nie trafiła i pomimo mojej sympatii dla bohaterów i szacunku dla ich konsekwencji w podążaniu za swoimi zasadami, "Droga do Achtoty" dla mnie była drogą przez mękę.