Deirdre jest dość nieśmiałą szesnastoletnią harfistką. Pomimo niewątpliwego talentu, przed każdym publicznym występem bardzo się denerwuje i zwyczajowo traci kontrolę nad swoim żołądkiem. Tak też dzieje się i tym razem – Dee ma wystąpić na szkolnym konkursie, lecz znów dopada ją trema.
Konkurs jednak będzie wyjątkowy, a wszystko za sprawą nieziemsko przystojnego chłopaka, który niespodziewanie pojawia się w życiu dziewczyny. Troskliwie pomaga jej przebrnąć przez „łazienkowy” etap stresu, a następnie wspólnie z nią wychodzi na scenę, by w duecie zagrać zniewalająco piękną melodię.
Jak się później okazuje, nieznajomy nie jest zwykłym młodym mężczyzną, ale i Dee nie jest zwykłą nastolatką za jaką dotąd się uważała.
Dee przeczuwa, iż Luke - bo tak ma na imię ów opiekuńczy przystojniak - skrywa jakąś tajemnicę. Tak naprawdę nic w tej znajomości nie jest zwyczajne, a wokół niej zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy. Niemniej Deirdre zakochuje się w Luke’u bez pamięci, tak że ostatecznie nawet nie chce zadawać mu niewygodnych pytań, pragnąc jedynie cieszyć się jego obecnością i upajać odwzajemnionymi uczuciami. Prawda jednak zaczyna domagać się ujawnienia, zwłaszcza że bliscy Dee za sprawą fejów, znajdują się w coraz większym niebezpieczeństwie.
Kim jest Luke Dillon, co łączy Dee z mroczną królową fejów, oraz czego chcą od niej te dziwne istoty nie z tego świata?
Oczywiście nie zdradzę szczegółów, dla niezorientowanych powiem jedynie, że Fejowie zazwyczaj oznaczają duże kłopoty. Przedstawiciele Faerii wcale nie są dobrymi wróżkami – według celtyckich wierzeń, to upadłe anioły, które nie są na tyle dobre by dostąpić zbawienia, ani na tyle złe by iść do piekła. W praktyce fejowie w ogóle nie mają dusz, żyją gdzieś na granicy światów i śmiertelnicy przeważnie nie mogą ich widzieć. Zdarzają się wyjątki, ale ludzie zazwyczaj źle na takim kontakcie wychodzą. Fejowie gardzą naszym rodzajem (wydaje mi się, że tak naprawdę zazdroszczą nam dusz), i jeśli mają okazję, wykorzystują ludzi do różnych niecnych celów, uśmiercają, lub jeszcze gorzej – porywają, by uczynić z człowieka swoją zabawkę. Najczęściej los ten spotyka dzieci, oraz osoby szczególnie uzdolnione muzycznie, czasem przypadkowych pechowców o wyjątkowej urodzie...
Muzyka odgrywa w świecie Faerii bardzo znaczącą rolę. Fejowie uwielbiają ją, a każda piękna melodia przyciąga ich w hipnotyczny sposób. Nic dziwnego, że nie mogli przejść obojętnie obok wybitnie uzdolnionej Dee, choć to oczywiście nie wszystko.
„Lament” Maggie Stiefvater nie koniecznie jest powieścią bardzo wysokich lotów. Brakowało mi klimatycznych opisów budujących nastrój, oraz przede wszystkim przybliżenia kim są fejowie stanowiący przecież istotny element fabuły – informacji o nich musiałam poszukać sama.
Niemniej dla pani Siefvater należy się bardzo duży plus za niebanalną historię, opowiedzianą w humorystycznym i przyjemnym stylu, dzięki czemu wieczory spędzone z tą książką zaliczam do udanych. Sięgnę po „Balladę”, która jest kontynuacją przygód Dee i Jamesa, ponieważ chyba polubiłam bohaterów i jestem ciekawa ich dalszych losów. :)
Podziękowania należą się również wydawcy. Oprawa graficzna tej serii bardzo mi się podoba, oddaje charakter książki i jest dobrze przemyślana. Muszę przyznać, że przeżyłam miłe zaskoczenie, kiedy zobaczyłam „Lament” i „Balladę” stojące obok siebie na półce. Na grzbietach pojawia się interesujący motyw. Brawa za pomysł!