Ta powieść jest i dobra i zła jednocześnie, co widać w opiniach na jej temat. Co recenzja, to inna ocena, co czytelnik to inne zdanie – ale przecież o to w końcu chodzi. O dyskusje i rozmowy o tym, o czym się przeczytało. Po to są książki po części, dlatego prócz uczty dla wyobraźni i samego ducha swego warto jeszcze mieć na temat przeczytanej powieści jakąś opinię.
„Pomaluj to na czarno” to powieść o dziewczynie cierpiącej po samobójstwie ukochanego. Bierze na siebie całą winę, owija się wyrzutami sumienia, pamięć nie daje spokoju. Wszystko w niej cierpi i wpada w czarną rozpacz, w depresję i używki. Nie wie, czy chce pomocy, nie wie dokąd idzie, bo liczy się tylko dziś i teraz. Ukojenie bólu teraz, a w jaki sposób? W każdy możliwy, nawet uwłaczający samej sobie. I zacznę od złych stron. Autorka chwyciła świetny temat, zarys fabuły i tła lecz jak to się przemieniło w treść? Zbyt dużo powtórzeń i maglowania jednego zdania w kółko i w kółko. Odczuwam w tym pragnienie uwypuklenia i podkreślenia samotności oraz rozpaczy dziewczyny, jednak stosowanie potrójnych dywagacji na ten sam temat nie daje nic pozytywnego w odbiorze. Do tego dochodzi wiele niepotrzebnych i czasem nie trafionych porównań. Odnosiłam wrażenie, jakby autorka nie wiedziała już jak podkreślić ten, czy tamten aspekt lub ważność poruszanych tematów. A sama bohaterka? 22 -latka a'la zbuntowana Madonna, piosenkarka z włosami na zapałkę, tleniona, z odrostami, wiecznie paląca, ćpająca i pijąca. Niedorosła dorosła, zbyt dorosła na nastolatkę. Ta powieść, właśnie poprzez jej osobę osnuta jest dymem papierosowym i zapachem wódki. Albo nieprzetrawionego alkoholu, bo czasem ilości spożywane przez samotną nastolatkę są wręcz horrendalne. I przekleństwa, całkiem zbyteczne, niepotrzebne. Do akcentowania zdań można używać innych słów, a przekleństwa same w sobie świadczą o niskim poziomie kultury, co przeczy intelektowi Josie.
A jakie są plusy? Pierwszym jest choćby tło tego dramatu. Chłopak popełnia samobójstwo i pozostawia w tragedii matkę - już samotną, oraz dziewczynę. Obie kochał na swój pokrętny sposób. Po śmierci okazuje się, że żadna z nich go tak na prawdę nie znała. Ani Josie ani matka, Meredith. Czy był malarzem? Muzykiem? Sportowcem? Czy znał sztukę, czy może lawirował między nią bawiąc się tylko dla zapchania czasu? Kim był? I która wersja była tą prawdziwą?
Wiele pytań powstaje już w czasie, gdy ciało leży w grobie. Żadna z kobiet nie umie sobie poradzić z jego brakiem i mimo, że się nie tolerują, nie szanują i nie poważają, coś je do siebie ciągnie. Dokąd ta znajomość prowadzi? Do częściowej destrukcji – tak, ale czy z tej znajomości może wypłynąć i coś budującego? Czy degradacja jest lekiem na żałobę? A może złudne marzenia i nadzieje są sposobem na poranne budzenie, wstawanie i życie? Mimo smutku, łez i bylejakości?
Tą ksiązkę, gdy już się przez nią przedrzesz, trzeba przegadać. W końcu to powieść o miłości, a o takich książkach się mówi, analizuje się je i rozkłada na czynniki pierwsze. Tu mamy obraz miłości w kolorze czarnym. Czasem wydaje nam się, że przechodzi w szarość, acz może to mylne odczucie? Personalizacja w tej powieści często mimo własnego oporu dokonuje się samoistnie. I raz wchodzisz w Josie, młodą już wdowę bliską bruku, a raz w Meredith, matkę, wdowę, doświadczoną przez życie kobietę. Nie umiesz rozstrzygnąć tej patowej sytuacji. I chyba ten koniec książki nadaje jej dopiero walor WARTOŚCI. Ale to warto ocenić już samemu.