Długi wrześniowy weekend zachęcał mnie wielokrotnie okładką. W końcu się skusiłam i teraz nie wiem czy nie zrozumiałam tej powieści czy do mnie nie trafiła, czy naprawdę jest zbyt banalna, kiczowata i bez wyrazu.
Mam mieszane uczucia do granic możliwości.
Główną osią fabuły jest Święto Pracy w USA, które (tworząc długi weekend) staje się przełomowym momentem w życiu Adele i jej syna Henry’ego. Adele wychowuje go samotnie, po tym jak mąż odszedł od nich. Ich życie jest przesiąknięte samotnością, wyobcowaniem i niezrozumieniem przez innych.
Pewnego dnia wybierają się na zakupy do marketu, gdzie do Henry’ego podchodzi zakrwawiony mężczyzna prosząc o pomoc. Bez wahania i podejrzeń ofiarowują mu pomoc, zabierają do domu. A jako, że z nikim nie utrzymują kontaktów i mieszkają na końcu miasteczka, nie narażą się na ciekawskie spojrzenia i pytania innych. Gdy okazuje się, że Frank jest zbiegłym więźniem oskarżonym o morderstwo nic w zachowaniu Adele i jej syna się nie zmienia. Przeciwnie, wzrasta zainteresowanie i chęć poznania tego nieznajomego.
Jako, że rozpoczyna się długi weekend, miasto zamiera, nowi znajomi mogą spędzić ze sobą w spokoju te kilka dni.
I sam ten fakt jest dla mnie tak absurdalny, przeszkadzał mi i drażnił tak bardzo, że nie mogłam skupić się na uczuciach, emocjach, o których wiele się w tej powieści mówi. Bo oczywiście przyjmowanie pod swój dach całkowicie obcego zakrwawionego człowieka, do tego więźnia nie jest niczym dziwnym prawda? Może powinnam uznać to za metaforę, nie brać tego tak dosłownie…
Ja wiem, że miało to na celu ukazanie jak bardzo samotną, spragnioną dotyku i męskiej atencji kobietą jest Adele. Bo w jego obecności kobieta odżywa, przypomina sobie, że w ogóle jest kobietą, że może się podobać, że może się znowu śmiać i czuć szczęśliwa. Robi plany na przyszłość, jej świat nabiera barw, a życie sensu.
Wiem, że to miało pokazać jak bardzo brakuje Henry’emu prawdziwego ojca, który poświęcił by mu czas, nie ignorując i nie zakładając z góry, że ten nie ma talentu do sportu gdy nie wyjdzie mu jakieś podanie w baseballu. Chłopiec do tej pory był tylko samotnikiem żyjącym z matką, bez przyjaciół i kolegów.
Ale mimo wszystko nie mogłam się przekonać. A jak jeszcze miedzy Adele i Frankiem, chwilę po tym jak się poznali, zaczyna się nawiązywać jakaś niezwykle intymna więź, a dwa dni później nawet dochodzi do oświadczyn, już nie mogłam po prostu. Skończyłam tę powieść tylko z chęci poznania zakończenia, wierząc, że będzie jednak oryginalne i ujmujące.
Być może zdarzają się takie sytuacje, kiedy w tak ekstremalnych sytuacjach ludzie mogą się w sobie zakochać i poczuć to „coś”. Ale tutaj ocierało się to o kicz, w dodatku opisane było przez trzynastolatka, który to jest narratorem. Więc dziecinny, prosty język, dziecinne i niewinne rozumowanie i pojmowanie świata dodatkowo dodawało całości śmieszności choć miało chyba być zorientowane na wywołanie w czytelniku mocniejszych uczuć i wzruszeń.
W powieści wiele miejsca poświęca się relacjom damsko – męskim, problemom i rodzinnym dramatom, w postaci aborcji, czy utraty dziecka. Wiele się mówi o relacji rodziców czy ogólnie dorosłych z dziećmi. O tym, jak ważna dla dziecka, w każdym wieku, jest pełna rodzina i jak na jego psychice może się odbić rozbity związek jego rodziców. Bo wtedy dziecko najbardziej potrzebuje zrozumienia, akceptacji i miłości a często nie potrafi okazać tego, co czuje, ukrywa swój ból i cierpienie.
O miłości, na którą można czekać, choćby dwadzieścia lat, o nadziei, o burzliwej i trudnej przeszłości, na której trzeba od nowa tworzyć swoje życie.
Mnie jednak Joyce Maynard nie przekonała.