Jakakolwiek próba oddania zachwytu nad książką Laurence’a Sterne’a jest z góry skazana na porażkę. Niemożliwym staje się podjęcie przez mnie zadania opisania, czym jest i o czym opowiada gargantuiczna w formie, narracji i dygresjach powieść-dzieło, książka-instytucja, nieskończona szkatułka, w której znaleźć można wszystko, a jednocześnie niewiele na temat jej bohatera, jaśnie wielmożnego pana Tristrama Shandiego.
Oto trzymamy w dłoniach utwór przedziwny, w rzeczywistości pozbawiony głównego wątku i myśli jakiejś przewodniej, który wciąga nas nieustępliwie i zachłannie. Zadania nie ułatwia skomplikowany układ typograficzny, rozmieszczenie i długość pauz, jakie nieustannie napotyka się w tekście – istna homerycka symfonia na zdania i frazy. O życiu Tristrama dowiadujemy się niewiele (w zasadzie ograniczamy się do chwil związanych z jego poczęciem i dramatycznych, z punktu widzenia nosa i szyszynki, dni po narodzinach). Drobiazgowo poznajemy natomiast szczególne przypadki członków jego rodziny. I właśnie w tym tkwi cały kunszt Sterne’a: pisarskie absolutum, niewyczerpany ocean dygresji, nawiązań, porzuconych wątków i rozmów, przerywanych zdarzeniami błahymi, które wybijają z pisarskiego rytmu autora, rozrastają się niespodzianie jak przyjazne monstra. Przypomina to zabawę w niekończącą się gonitwę na króliczkiem – staramy się „złapać” myśli Sterne’a, nawlec paciorki użyczone od Rabelais’a czy Diderota, mijamy gdzieś hrabiego Potockiego i pędzimy dalej, nie ruszając się z domowych pieleszy i ogródka, w którym stryjaszek Toby i kapral Trim rozgrywają wielkie bitwy. Cała radość tkwi w tym, by gonić futrzaka, ale nigdy go nie dopaść.
Nasycona humorem i rubaszna powieść rozpisana została na księgi, te zaś na dziesiątki rozdziałów. Niekiedy musimy dopisać jakiś sami, czasami autor jakiś zgubi, gdzie indziej napotykamy wykropkowane słowa, ba!, zdania całe! Ale ileż frajdy daje nam ta zabawa, jaką zaczął z nami Sterne. Bo droczy się, nie raz zwraca się do nas z prośbą, z pretensją do własnej trzpiotliwości i niestałości w pisarskich postanowieniach, prosi o wybaczenie. Porwał się, biedaczysko, z motyką na słońce, a chciał przecież pisać rzecz zacną i przyjemną.
Udało mu się w pełni.
Pokłony najgłębsze za wręcz benedyktyńską pracę należą się Krystynie Tarnowskiej, Kamilowi Piwowarskiemu i Adamowi Lipszycowi, korektorom, typografce, a także Kamilowi Rekoszowi (za ukrytą na okładce tajemnicę, której sekret poznamy po zakończeniu lektury).