Kirkegaard to świat mroczny, brutalny i niezbyt przyjazny dla przypadkowego przybysza. Świat, który ludzie traktują jako dłuższy postój na drodze do swojej ukochanej bogini, swoisty czyściec przed spotkaniem z nią. Moria ma wiele wyobrażeń i jeszcze więcej form, w których jest przedstawiana, a każdy z nas zna chociaż jedną z nich. Śmierć. To właśnie ona porządkuje całe życie kirkegaardzkich obywateli. Strach przed Śmiercią wydaje się dla nich czymś kompletnie niezrozumiałym, bowiem umieranie jest zaszczytem. Rodzą się, by z każdą sekundą życia zbliżać się do Matki Morii. Pełni głębokiej, niezachwianej i pokornej wiary czekają na jej upragniony pocałunek. Jednak wszędzie znajdzie się jakiś wyjątek, opozycja powszechnego zabobonu, za wszelką cenę próbująca oświecić ludzkie masy. Nic dziwnego zatem, że głównymi bohaterami są osobistości bardziej ceniące sobie życie niż śmierć i zanurzenie się w ramiona ubóstwianej Morii. Jon Mathias Pendergast, sierota o trzech imionach, choć pozbawiony nazwiska, to „człowiek o błyskotliwym umyśle i nieprzeciętnej wiedzy na temat zmarłych”, jak informuje nas tylna okładka (a patrząc jeszcze na przedmowę można dostrzec w tym iskrę autora). Pendergast jest również szefem Inspektoratu ds. Umarłych i bliskim przyjacielem królowej Geneview. Młoda królowa, od czasu makabrycznego odkrycia związanego ze szczegółami śmierci jej matki, darzy kult śmierci i kardynała Abaddona taką samą niechęcią co Pendergast. Jonowi będzie towarzyszyć również kolejny wyznawca młodego nurtu Athanee zwany, o ironio, Danse Macabre.
Niemniej głównym wątkiem książkowej fabuły jest śledztwo prowadzone przez Pendergasta. Oto bowiem z cmentarzy zaczęły w tajemniczych okolicach znikać trupy. I to nie byle jakie trupy, bo wszystkie skradzione ciała należały do ważnych osobistości. Oczywiście pewne życzliwe osoby podszeptują, iż to wszystko jest winą powołania Inspektoratu i tym samym zaprzeczenia odwiecznym tradycjom. Faktu, że ciała giną w towarzystwie tajemniczych stalowych rusztowań i dzikich miodowych oczu, jakoś niestety nie ma komu rozpowszechniać. Tłem tych wydarzeń, czego już pewnie zdarzyliście się domyśleć, jest spór pomiędzy ruchem świeckim i duchowym, mówiąc w uproszczeniu. Stronami w nim jest królowa Geneview, która chce nie tylko palenia ciał, ale i dokładnego ich badania, aby uniknąć pomyłki pochowania/spalenia kogoś żywcem. Wraz z Jonem, Inspektoratem i kilkoma innymi zaufanymi osobami, powołała do istnienia także nowy nurt filozoficzny, wymieniony, Athanee, czyli myśl o życiu doczesnym i radości z niego, zamiast cierpiętniczego oczekiwania na śmierć. Jednocześnie jest propagatorką nauki i techniki. Opozycją dla niej jest, wspomniany, kardynał Abaddon La Roche, głowa Kościoła Morii, przedstawiany głównie jako osobistość złowroga i bezduszna. Jednak „osobiście” poznajemy jego postać dopiero w drugiej połowie książki, po wyczekiwanym Dies Irae i pojedynku Tancerzy Śmierci. W dodatku okazuje się, że ma towarzysza, żeby nie powiedzieć wspólnika. Nietrudno też zauważyć, że walka toczy się głównie o władzę nad ciemnym motłochem, a ta w sporym zakresie należy do Kościoła Morii.
Styl Łukasza Śmigla można spokojnie określić osobliwym, wystarczy spojrzeć na powitanie, jakie nam przygotował w Kirkucie, stolicy Kirkegaardu: mroczne ulice przyozdobione rytualnymi barwami czerwieni, końskie kopyta uderzające o bruk, koła powozu ślizgające się w domyślnym błocie i... mężczyzna srający z mostu do rzeki. Tak, przyznam, że ja byłam zaskoczona taką bezpośredniością w doborze słów. Chociaż czytałam już wiele mrocznych i brutalnych książek, tu jakoś wyjątkowo wywarło to na mnie wrażenie, podobne jak połączenie kostiumu od Chanel i glanów. Na pewno można to nazwać pewną alternatywą, powiewem świeżości (jakże trafny dobór słów droga Ati, w przypadku mężczyzny srającego z mostu), ale - skoro już jestem w klimacie modowym - słowa, jak buty, nie zawsze do wszystkiego pasują. Zmierzam do tego, o czym pisałam niedawno na naszym forum, czyli faktu, że nie trzeba używać dosadnych słów, aby wprawić czytelnika w określony nastrój grozy i brudnego, brutalnego świata.
Jednak trzeba być idiotą, żeby nie zauważyć potencjału, tkwiącego w tym pisarzu i jakim, z pewnością, będziemy mogli się rozkoszować już całkiem niedługo. Świadczyć o tym mogą nie tylko barwne opisy – jako przykład podam tu rozkład Sekuckich tortur i obrządków pogrzebowych, które nawet we mnie, a jestem osobą raczej nieczułą na hektolitry krwi i kończyny latające w powietrzu, obudziły pewien niepokój o własne wnętrzności. Także pomijając powyższy wywód o trafności w doborze słów przez zdecydowaną większość książki nastrój jest tworzony niemal z chirurgiczną precyzją i gracją, może już nie chirurgiczną, ale także godną podziwu. Z całą pewnością nie poleciłabym tej książki osobom o dużej wrażliwości czy w inny sposób delikatnym. Chyba, że ktoś gustuje w czytaniu książki tuląc się do muszli klozetowej niczym przykładowy student po imprezie. Ciekawą rzeczą są też wstawki łacińskie w zwyczajowych pozdrowieniach i frazesach. Tu muszę przyznać, że bardzo ucieszyły mnie gwiazdkowe przypisy z tłumaczeniami. A podejrzewam, że nie jestem jedyną osobą, która nie rzuca z rękawa patetycznymi łacińskimi cytatami i ogólnie nie zna się na łacinie. Mniej ciekawy jest natłok abstrahowania od głównych wydarzeń, i nie mówię tu o mozolnie tkanej sieci wątków pobocznych, ale o długich opisach historii danego obiektu, obrządku czy postaci. Przewija się przez to sporo informacji, imion i nazwisk, które mnie osobiście przyprawiały o zawrót głowy i zagubienie, niż wrażenie rozbudowanej oraz przemyślanej historii. Z drugiej strony jednak główne postaci wydawały się wiarygodne i dopracowane.
Obdarzone mocnym akcentem zostają także dwie ulubione dziedziny nauki Łukasza Śmigla – tanatologia i tanatopraksja. Stąd też całkiem sporo miejsca zajmują osobiste przemyślenia i spostrzeżenia Pendergasta na temat śledztwa oraz otaczającego go zabobonu. Poznajemy od, że tak powiem, podszewki procesy zachodzące w ludzkim ciele po śmierci, a dawka steampunku dodatkowo podpiera fakt posiadania takiej wiedzy. Wszak ciężko sobie wyobrazić dokładne badanie na przykład miejsca zdarzenia bez pomocy mikroskopu czy innych bardziej współczesnych wynalazków rodem z CSI. Jednak śmierć zajmuje miejsce nie tylko w nauce, ale również mitologii, dlatego każdy zauważy inspiracje nie tylko mitologii greckiej, ale również judaizmu czy chrześcijaństwa.
„Decathexis”, jak przyznaje sam autor, z założenia miało być powieścią balansującą na granicach horroru, thrillera, kryminału i romansu, a wszystko oblane klimatem, coraz modniejszego ostatnio, steampunku, „płaszcza i szpady” oraz „kryminału noir”. Teraz wypadałoby odpowiedzieć na pytanie: „Udało się?” Udało. Jak pisałam, z drobnymi wyjątkami klimat tej książki jest zdecydowanie wyjątkowy i trafiony. Niemały udział w budowaniu tegoż klimatu ma również oprawa graficzna. Nie tylko biało-błękitna okładka, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia, ale także ilustracje wewnątrz, które wyszły spod ręki Agaty Cholewy. Kreską, przynajmniej mnie, kojarzą się z mangowym „Hellsingiem”. Miło mi także jest urozmaicić z ich pomocą tę recenzję.
Podsumowując „Decathexis” jest książką ciekawą i chętnie poświęciłam jej wolne chwile, jednak nie na tyle, żeby te chwile wyrywać ze swojego czasu. Za wyjątkiem obiecanego "BUM!" na końcu. Naprawdę jest duże i nieoczekiwane, chociaż niektórym może wydać się nieco oklepane. Zdecydowanie jest także za krótka, gdyż kiedy akcja się rozpędza i robi naprawdę wciągająca docieramy do końca, a niektórych wydarzeń musimy się domyślać, ponieważ zostały pominięte w opisie. Jeżeli czujesz się na siłach albo filmy Tarantino oglądasz na dobranockę – śmiało spróbuj. Wielbicieli kryminałów czy opowieści o zombie także zachęcam do sięgnięcia po nią. I uważajcie – trupy wychodzą nie tylko spod ziemi.