„Poruszająca, piękna opowieść o dziewczynie, która uczy się żyć od pragnącego umrzeć chłopaka” – głosi tylna okładka. „Moje najjaśniejsze miejsce” – dopowiada serce. Prawda jest taka, że powieść Jennifer Niven stała się dla mnie bezpieczną przystanią, portem, do którego przybijam bez obaw, że koś mnie potępi, nie zrozumie, zbagatelizuje. Jestem przeogromnie wdzięczna za te 424 strony słów uczących mnie żyć i mieć nadzieję, cierpieć, godzić się ze stratą i znowu żyć.
Theodore Finch jest uważany przez całą szkołę za wariata. Chłopak poszukuje siebie i ma zwyczaj przechodzenia do działania zanim pomyśli. Ponadto każdego dnia wymyśla i analizuje sposoby zabicia się, ale szukanie śmierci nie oddala go od życia. Można powiedzieć że Finch jest bardziej żywy niż przeciętny nastolatek: realizuje szalone pomysły, zwiedza niezwykłe miejsca, pisze piosenki, czyta, szuka Wielkiego Potwierdzenia. „ Tajemnicą przeżycia w szkole średniej jest ‘niewychylanie się’. Finch robi coś zupełnie przeciwnego.” Dla otoczenia jest niezrozumiały, nieobliczalny, problematyczny, niezwykły, a tacy ludzie dostają łatkę dziwaków.
Violet Markey jest popularna, ma przystojnego chłopaka, własną stronę internetową i rezygnuje z tego wszystkiego, bo jej siostra zginęła w wypadku, który ona sama przeżyła. Nie umie poradzić sobie z żałobą oraz poczuciem winy, więc zamyka się w sobie, ucieka od życia, odlicza dni do końca roku szkolnego, nie zastanawiając się nad ich znaczeniem. Wszystko zmienia się, gdy poznaje Fincha.
Już samo spotkanie tej dwójki jest nietypowe, bo dochodzi do niego na szóstym piętrze szkolnego budynku, na dzwonnicy, z której Violet chce skoczyć. Theodore powstrzymuje ją od tego i wmawia wszystkim, że to ona uratowała jego, by oszczędzić jej kłopotów. Dostrzega w niej COŚ i nie chce tego zostawić, więc w szkolnym projekcie obejmującym wędrówki po Indianie chce być jej partnerem. Tak zaczyna się ich wspólna przygoda. Poznając Indianę, poznają siebie. Finch przede wszystkim wyciąga Violet z jej strefy komfortu, pokazując, że świat się nie skończył w dniu wypadku, nie może wiecznie chować się za swoim własnym smutkiem, a śmiech nie jest zbrodnią. Ona natomiast dawała mu prawdziwe szczęście. Problem w tym, że wiele rzeczy go uszczęśliwiało, a jednak były niewystarczające…
Finch miał bardzo ciężką depresję i prawdopodobnie borderline oraz ADHD. Nie mógł zapanować nad zmianą nastroju, nieustannie był w ruchu, ciemność go pochłaniała, a umysł pracował stale na najwyższych obrotach, a kiedy się wyłączał to na dobre. Wiedział, że jest chory, ale nie przyjmował żadnej pomocy. Trzymał się przekonania, że potrzebuje czasu, by sobie z tym poradzić. Muszę przyznać, że autorka doskonale przedstawiła różne rodzaje depresji, z czym ona się wiąże, jak wygląda życie takiej osoby, jej najbliższych. Opisała też, jak radzić sobie z samobójstwem kogoś bliskiego. „Wszystkie jasne miejsca” pokazują nastolatkom w depresji, że jest wyjście i choćby chcieli, nie mogą zrobić tego sami, a osobom, które nie wiedzą czym jest depresja uświadamia istotę problemu, istotę człowieka borykającego się z tym problemem. W notce od autorki i podziękowaniach dowiedziałam się jak absorbująca była praca nad powieścią i jak osobista. Zakończenie doprowadziło mnie do płaczu, ostatnie zdania podziękowań odebrały mi mowę.
Narracja jest utrzymana w duchu powieści Johna Greena, czyli jest mnóstwo faktów, statystyk, ciekawostek i cytatów; trzyma nas z dala od mroku kryjącego się w bohaterach, ale uświadamia nas o jego istnieniu - cicho i delikatnie łamie serce czytelnika.
Z tej książki bije światło zrozumienia i nadziei podszytej głębokim smutkiem w kolorze bezchmurnego nieba.