Świat nie jest oczywistym miejscem. Możemy znać swoje miejsce na nim, możemy iść wyznaczonymi nam ścieżkami, możemy planować, możemy oceniać i robić wiele więcej rzeczy, lecz i tak potęga świata w pewnym momencie nas zaskoczy, pokrzyżuje wszelkie plany i nie owijając w bawełnę, powie, że musimy żyć inaczej niż dotychczas. Nadal możemy coś z tym zrobić – możemy walczyć. Być może nawet dowiedziemy swojego, ale czy ostatecznie zauważymy wszystkie połączenia między wydarzeniami, między ludzkimi relacjami?
Davian niedługo ma stanąć przed jednym z największych wyzwań swojego życia – czekają go tak zwane Próby w szkole, która uczy odpowiednie osoby korzystania z Esencji. Chłopak bez wątpienia jest właśnie taką odpowiednią osobą, więc nie powinien się przejmować wielkim dniem. Lecz to wcale nie takie proste, gdy od dnia, kiedy po raz pierwszy użył dużej ilości Esencji, nie jest w stanie ponownie jej użyć. Żeby problemów nie było zbyt mało, to nieprzejście Prób oznacza stanie się Cieniem, czyli stworzeniem najbardziej pogardzanym w ich świecie. To przerażająca wizja, tym bardziej że Davian wykazuje pewne umiejętności, zakazane umiejętności. Stres jest coraz to większy, jego przyszłość mocno niepewna. Ale czy na pewno nastolatek musi iść wyznaczoną drogą? Co jeśli jest jakieś inne wyjście? Jeśli nadchodzi zmiana całego biegu historii?
Przyznam się Wam, że już od dawna nie czekałam na żadną książkę z tak wielkim utęsknieniem i zniecierpliwieniem jak na "Cień utraconego świata"! Odliczałam dni do premiery i gdy wreszcie miałam powieść w ręku, moje podekscytowanie osiągnęło zenitu. Moja czytelnicza podświadomość obiecywała mi, że to będzie wyjątkowa powieść, która da mi wiele godzin rozrywki, wiele godzin przemyśleń i przypomni, dlaczego jako dziecko zakochałam się właśnie w tym gatunku. To przeczucie, które ziściło się w każdym calu. "Cień utraconego świata" jest połączeniem niezwykłej opowieści, zaskakujących zwrotów akcji, wspaniałych bohaterów i przecudnego wydania. Ale od początku...
Przede wszystkim jestem oczarowana stylem autora. Od pierwszych stron udowadniał mi, że jest tym, czego oczekuję jako czytelnik i też tym, co najbardziej lubię. A mówię tutaj o wspaniałym pokazie umiejętności pisarskich, które ujawniły się poprzez rozbudowany język pisarza. Miejscami wydawał mi się dość ciężki, ale zarazem pozwalał z łatwością wgłębić się w fabułę i zapomnieć, że istnieje jakiś inny świat poza tym, który jest przedstawiony w powieści. Gdy czytałam, nie było mnie tutaj na Ziemi. Towarzyszyłam bohaterom i razem z nimi przemierzałam nieznane mi rejony. Pozwoliła mi na to plastyczność i obrazowość języka, która nie dawała miejsca na żadne ograniczenia i wabiła wyobraźnię. Całości, jak wisienka na torcie, dopełniła unikatowość stylu pisarskiego, co przy każdym powrocie do lektury pozwalało poczuć się jak w domu.
Pisarz w pewnym momencie postanowił poprowadzić fabułę wielotorowo, co osobiście uważam za trudne zadanie, ale gdy już się uda, to daje to olbrzymią panoramiczność świata, wydarzeń oraz postrzegania, by później zaowocować poczuciem naturalności. Tutaj ponownie moje ukłony w stronę Jamesa Islingtona, który poradził sobie wprost idealnie. Wykorzystał cały potencjał tego pomysłu i ani przez chwilę nie zachwiał spójności historii. Miałam tylko jeden dość poważny problem. Książka zawiera przepiękną mapę, dzięki której łatwo się odnaleźć w położeniu pewnych miejsc, krajów, jednakże mimo to nie radziłam sobie. Skomplikowane nazwy poszczególnych terenów, budynków, rad i często nawet imion sprawiały, że niekiedy traciłam pewne informacje, ponieważ nie zapamiętałam, co to znaczy. Czasami miałam totalny miszmasz w głowie. Na ile dawałam radę, na tyle przymykałam na to oko i dawałam się porwać zaskakującym zwrotom akcji, które w moim mniemaniu są największą zaletą powieści. Nigdy nie byłam fanką zwrotów akcji, szokujących faktów i innych podobnych temu konstruktów. Wynika to z najprostszej przyczyny – bardzo trudno mnie zaskoczyć. "Cień utraconego świata" w tym miejscu bije wszelkie rekordy, gdyż brak mi słów. Niekiedy oczy robiły mi się wielkie, a szczęka opadała, gdy zdawałam sobie sprawę, że to tak proste, ale zarazem tak trudne do domyślenia się. Miałam taki moment podczas lektury, że jedna informacja zawarta tak naprawdę w dwóch słowach zmieniła dla mnie cały kontekst historii. W piękny sposób wytłumaczyła mi wydarzenia z przeszłości, podkreśliła, co tak naprawdę robię w teraźniejszości i dała wiele powiązań, by lepiej przewidywać przyszłość. Niesamowite uczucie, które dało mi szansę, bym z największym zaangażowaniem i pasją starała się sama połączyć wątki i poszukiwać najróżniejszych rozwiązań.
Nie mogę też nie docenić kreacji bohaterów. Z samym Davianem od razu poczułam więź i wiedziałam, że chcę mu towarzyszyć w całej tej wielkiej przygodzie. Z czasem poznawałam lepiej drugoplanowych bohaterów i do nich również zaczynałam się coraz bardziej przywiązywać, by ostatecznie cenić całą gamę najróżniejszych osobowości. Miałam swoich faworytów i byłam ciekawa własnych wrogów. Jednak jakbym miała ostatecznie wybrać najbliższego mi bohatera, to bez wahania wskazuję Caedena. Jego kreacja zachwyciła mnie głębią, niejednoznacznością i mroczną zagadką, która podlegała refleksjom i rozważaniom. Takie nietuzinkowe postacie uwielbiam. Nie mogę też zapomnieć o subtelnym pokazania relacji między bohaterami. Czułam, jak zawiązują się między nimi przyjaźnie, jak pojawia się zalążek miłości i jak pozostałe już wcześniej znane czytelnikowi relacje rozwijają się odpowiednio w zależności od danej sytuacji. Ta subtelność nadała historii naturalności.
Nie byłabym sobą, gdybym nie pognębiła Was zachwalaniem całego uniwersum, które przełamało ramy tradycyjnej fantastyki i pozwoliło skorzystać z nowych rozwiązań. Autor miał odwagę wyjść z tradycyjnego pojęcia magii i różnorodności ras. Jak na debiut to śmiałe posunięcie, nazwałabym wręcz aroganckim podejściem. Ale właśnie o to chodzi w tym gatunku – łamać wszelkie schematy i nie bać się nowego i niesztampowego spojrzenia na świat. Tym bardziej że wśród nowych zasad, nowych perspektyw utrzymywała się spójność i logika. A zapewniam Was, że całe to zjawisko niekonwencjonalności gatunkowej jest już widoczne od pierwszych rozdziałów, gdy poznajemy Obdarzonych, ich status społeczny oraz możliwości.
I najważniejsza część mojej recenzji! Zakładając, że dotrwaliście do tego miejsca. Chciałabym poświęcić parę słów na strumień moich refleksji, gdyż "Cień utraconego świata" to nie jest wyłącznie książka napisana ku rozrywce. Niesie ze sobą wiele mądrości, delikatnie pchnie ku przemyśleniom i ukazuje nowe spojrzenie na niektóre pozornie trwałe i uznane wartości. Odwołuje się do poczucia moralności, które z jednej strony jest nam tak dobrze znane i wyznaczone, a z drugiej należy do grona jednego z najbardziej abstrakcyjnych i nieuchwytnych pojęć. A to wszystko w odniesieniu do hierarchii. Uderza w czytelników niejednoznacznością i odwiecznym sporem, czy dobro i zło istnieje. Czy te pojęcia da się zamknąć w wyznaczonych granicach? Czy czerń i biel to konkretna definicja? A może jest tylko i wyłącznie szarość w różnych odcieniach? Po przeczytaniu powieści takich pytań mam niezmiernie wiele i utrzymują się one w mojej głowie już przez wiele dni. Pisarz odważnie zadał również pytanie, czy da się uchronić od zła, które sami tworzymy. Bo w końcu nawet najlepszy człowiek na świecie prędzej czy później popełnia złe czyny. Czasami są to tragiczne błędy, które odciskają swoje piętno na duszy tego człowieka, a czasami całkowicie świadome wybory.
Jak sami możecie przeczytać, "Cień utraconego świata" wywołał we mnie wiele pozytywnych i bardzo intensywnych emocji. Jestem zachwycona, jak za pomocą jednej historii uchwyconej w granicach fantastyki, można przekazać tak wiele wartości i dać zarazem oderwać się od naszej własnej, niekiedy mocno ponurej rzeczywistości. Jeśli tylko jesteście wielbicielami tego rodzaju literatury, to nie macie, co się zastanawiać – po prostu mi zaufajcie i dajcie się ponieść niezapomnianej przygodzie pełnej nieoczywistych zwrotów akcji, subtelnych relacji i niesztampowego spojrzenia na świat.