W ostatnich latach w literaturze okołofantastycznej było już chyba wszystko. Wampiry? Było! Wilkołaki? Było. Zmiennokształtni? Było. Zombie? Anioły i demony w różnych konfiguracjach? Było. Niebotycznie bogaci dwudziestokilkulatkowie o romantyczno-pikantnej naturze i mrocznej jak papa na dachu przeszłości? Co, że to nie fantastyka? Przepraszam, macie racje. Bajka. Jasnowidze jako wrogowie publiczni autorytarnej Dawnej Anglii? Było?
No właśnie.
Tymczasem to, co serwuje nam w “Czasie Żniw” Samantha Shannon to tchnienie świeżego powietrza do zatęchłego, zatłoczonego pomieszczenia. Głównymi bohaterami są tu bowiem jasnowidze żyjący we wrogo nastawionym państwie Sajon (dawna Wielka Brytania) oraz dwie rasy równie nieprzyjemnych istot. Ale o tym za chwilę.
Paige Mahoney ma dziewiętnaście lat, blond włosy i niezwykły talent. Należy do jednej z najrzadszych kategorii jasnowidzenia – śniących wędrowców, mogących przemierzać odmęty ludzkiej psychiki (nazywanej tu sennym krajobrazem). Paige ma niestety to nieszczęście żyć w Sajonie, autorytarnym państwie rządzonym przez Wielkiego Inkwizytora, w którym jasnowidzenie karane jest śmiercią. Chcąc zapewnić sobie przetrwanie, Paige pracuje w sajońskim podziemiu, w jasnowidzkim przestępczym syndykacie, gdzie jako protegowana jednego z mim-lordów wkrada się do cudzych umysłów. Dziewczyna lubi swoją pracę, kolegów z gangu i nawet dobrze idzie jej oszukiwanie ojca, który zresztą pracuje jako naukowiec w Sajonie. Tymczasem poprzez nieoczekiwany splot wydarzeń Paige zostaje wyrwana ze swojego dotychczasowego świata i umieszczona w kolonii karnej Szeol I, gdzie przyjdzie się jej zmierzyć z okrutnymi Refaitami i ich śmiertelnymi wrogami – Emmitami a także zawalczyć o wolność i prawdę o samej sobie.
Zauważyłam, że pisanie w pierwszej osobie liczby pojedynczej jest typową cechą debiutujących autorów/autorek. Nie dziwi mnie to, taka forma gramatyczna pozwala na łatwiejsze sterowanie postacią poprzez jej większe “splecenie” z osobowością twórcy. W przypadku autorek i ich bohaterek, rezultaty takiego zabiegu zazwyczaj plasują się pomiędzy krańcami następującego kontinuum, gdzie albo mamy absolutnie niezwykłą bohaterkę o unikalnych umiejętnościach, której wszyscy pragną (kontekst pragnienia dowolny) albo też postać absolutnie szablonową, bez cech charakterystycznych, przypominającą otwartą, czekającą na wypełnienie szufladę – stworzoną po to, by każda czytelniczka mogła siebie samą w tej roli zobaczyć (patrz Bella Swan czy Anastasia Grey). W obu przypadkach, autorka widząc swoją bohaterkę widzi siebie – jaką jest lub/i jaką chciałaby być.
“Czas Żniw” nie wyrwał się całkowicie z tego schematu. Patrząc na zdjęcie Shannon – czytając opis wyglądu Paige widzę tę samą kobietę. Dodatkowo Shannon podpisuje się jako “śniąca” – Paige należy do kategorii “śniących wędrowców”. Trudno powiedzieć, jak daleko sięgają podobieństwa, można jednak pokusić się o opisanie głównej bohaterki.
A za Paige Mahoney (jak i za kilka innych pomysłów) Shannon należą się brawa. Stworzyła pełnokrwistą, ciekawą postać, żywo reagującą, inteligentną młodą kobietę jednocześnie niepozbawioną wad, której życie nie jest obdarte z błędów i trudności. Paige boi się, złości, kombinuje na wszystkie sposoby, jak tu powrócić do dawnego życia. Nie jest ofiarą losu, która postawiona w trudnej sytuacji zaczyna wpadać w letarg lub natychmiast poszukuje jakiegoś wspierającego ramienia, które poprowadzi ją za rękę. Emocje, które przeżywa, więzi przez nią tworzone tworzą się z poprzez interakcje między Mahoney a innymi bohaterami a nie przez irracjonalnych chęci, niechęci czy gromów z nieba. Paige nie jest głupią gąską. Szuka wyjścia z ciężkiej sytuacji, w której się znalazła, nie wyrzekając się przy tym swojego człowieczeństwa i empatii – tak naprawdę jako jedna z nielicznych. Cudownie byłoby, gdyby Mahoney, przy całym swym skomplikowaniu i ciekawym charakterze stała się przynajmniej tak samo rozpoznawalna, jak jej ludzko-wampirze i zaszarzone koleżanki.
Świat nieprzyjaznego jasnowidzom Sajonu i panujących nad nim Refaitów został przedstawiony bardzo barwnie. Fakt, muszę się przyznać do czegoś – pierwsze kilkanaście stron (o ile nie więcej) spędziłam przewracając strony raz w jedną, raz w drugą stronę. “Spoiwo? Co to jest spoiwo? NitKind, NitKind….gdzie to było…A, już wiem. Linijkę niżej – Fluxion. Czy ja to już wcześniej widziałam?” – tak mniej więcej wyglądał początek. Dzięki ci wydawco i autorko za słowniczek, mapkę i schemat klas jasnowidzów, inaczej połapałabym się w terminologii zapewne w połowie lektury – a przez co niewątpliwie byłaby ona mniej przyjemna. Po przyswojeniu podstawowych zwrotów i zorientowaniu się w uniwersum “Czas Żniw” nabiera tempa, które utrzymuje czytelnika w stanie napięcia i oczekiwanie do samego końca.
Drugoplanowi bohaterowie nie zostali potraktowani po macoszemu, jako nieistotne tło dla poczynań Śniącego Wędrowca. Przeciwnie, część z nich stanowi ciekawą przeciwwagę dla Paige. Mahoney nienawidzi Szeolu, zasad i świata stworzonego przez Refaitów, którzy tak samo gardzą Emmitami, jak i ludźmi. Jest w stanie zrobić wszystko, by wyrwać się z kolonii karnej i powrócić do starych, dobrych, syndykatowych śmieci. Jej potrzeba buntu i ucieczki nie jest podzielana przez wszystkich. Jak zauważył jeden z “czerwonych” (najwyższa kasta ludzi w Szeolu, walczący Emmitami), Szeol jest piekłem, ale tutaj przynajmniej jasnowidztwo uważane jest za przydatny dar a nie za przekleństwo, tak jak ma to miejsce w Sajonie. Paige ma swój przestępczy gang, do którego przynależy, co jednak z tymi, którzy takiego miejsca nie mają i dotychczas walczyli o życie poprzez pozostawanie w nieustannym ukryciu?
To niezwykle ciekawy wątek “Czasu Żniw” – pytania o dumę, godność, której w Szeolu ludzie muszą się wyrzec, by móc w pełni pozostać sobą, wyrażać i wykorzystywać jasnowidztwo, będące czymś więcej, niż umiejętnością – to rodzaj przedłużenia duszy i psychiki. Bez możliwości realizacji daru, bez kontaktu ze swoimi noumenami (przedmioty wykorzystywane np. do wróżenia) jasnowidz obumiera. Z jednej strony państwo totalne Sajon, z nieustającą kontrolą i przerażającymi metodami walki z “odmieńcami”, z drugiej okrutni Refaici gardzący ludźmi oraz śmiercionośni Emmici, żywiący się ludzką tkanką. W tym skrajnie niekorzystnym środowisku na nowo należy zdefiniować lojalność, na nowo tworzy się przyjaźń, w sytuacjach krytycznych – rozciągniętych na dni, miesiące, lata – łamią się charaktery, wypływa oportunizm, objawia się okrucieństwo o nieludzkim charakterze, chociaż to ludzie ludziom je niosą. Szeol, ale też Sajon to walka o nadzieję, o kolejny dzień, o znalezienie swojej drogi do dojrzałości. Wyostrza to, co najgorsze ale i najlepsze w człowieku.
“Czas Żniw” to pierwsza część cyklu składającego się z aż siedmiu tomów. Wczytując się w wytwór wyobraźni Shannon, obserwując jej żonglowanie motywami zapożyczonymi chociażby z mitologii hebrajskiej, zagłębiając się w fantastyczny świat wcale nie dalekiej przyszłości, przyznaję, że jestem niezmiernie ciekawa dalszego rozwoju tej historii. Wierzę głęboko, że kolejny tom – zapowiedziany w Polsce już na ten rok – pochłonie mnie równie mocno.