Po wampirach i wilkołakach przyszedł czas na zombie. Żywe trupki stały się popularne dzięki serii komiksów autorstwa Roberta Kirkmana. Później był obsypany nagrodami serial. Po książkę sięgnęłam z czystej ciekawości zaintrygowana rosnącą popularnością żywych trupów.
Współczesny świat zdominowany zostaje przez plagę zombie. Ludzie gromadzą się w niewielkich skupiskach, tworzą prowizoryczne osady i w grupach próbują walczyć z wygłodniałymi potworami. Głowna bohaterka powieści Lilly Caul mieszka w jednej z takich namiotowych wiosek. W czasie jednego z wielu ataków zombie ginie jedna z dziewczynek, którą Lilly miała się opiekować. Sponiewierana przez zrozpaczonego ojca dziewczynki młoda kobieta opuszcza osadę wraz z grupka przyjaciół. Po drodze grupa uciekinierów przeżywa mrożące krew w żyłach przygody, aż w końcu dociera do ogrodzonego murem miasteczku Woodbury. Pozornie mieścina sprawia wrażenie bezpiecznej przystani. Mur otaczający osadę sprawia wrażenie solidnego, każdy otrzymuje własne mieszkanie i pracę gwarantującą wyżywienie. Dodatkowo mieszkańcy działają w grupie, więc odnoszą sukcesy w walce z zombie. Nieformalnym dowódcą mieszkańców Woodbury jest tajemniczy Gubernator, który osobiście otacza opieką nowoprzybyłych. Tylko Lilly podejrzewa, że rzeczywistość nie może być aż tak sielankowa....
Muszę przyznać, że akcja powieści cały czas mnie zaskakiwała. Nie znam ani serialu, ani komiksu, więc zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Chociaż po pewnym czasie zauważyłam, że fabuła jest nieco schematyczna. Przez pewien czas nic się nie dzieje, poznajemy bohaterów i ich rozterki wewnętrzne i nagle rozpętuje się piekło. Później znów akcja płynie normalnym rytmem, śledzimy poszczególne postaci, obdarzamy ich osobistymi sympatiami, bądź antypatiami i w pewnym momencie niespodziewanie wybucha kolejna walka, i tak już do końca. Krew się leje strumieniami, flaki latają w powietrzu, smród rozkładających się zwłok aż zapiera dech, zewsząd słuchać charczenie i mlaskanie. Wszelkie opisy tego typu nie będą przyjemne dla co wrażliwszych czytelników. Sama momentami marszczyłam nos z obrzydzenia. Wisienką na tym gnijącym torcie jest postać Gubernatora Philipa Blake'a! To on nakręca całe show i skupia na sobie całą uwagę czytelnika.
Pod przykrywką horroru i makabrycznej rozrywki znajdują się jednak gorzkie spostrzeżenia dotyczące życia i ludzi. Ocaleni formują się w grupy, żeby mieć większe szanse na przetrwanie, a jako istoty stadne wybierają spośród siebie lidera, który będzie trzymał w ryzach całe społeczeństwo. Miasteczko, które tworzą pozornie zapewnia bezpieczeństwo, jednak z żyjących w ciągłym niebezpieczeństwie obywateli wychodzi wszystko co najgorsze. Na próżno szukać serdeczności i odruchów empatii. Chodzi tylko o to, żeby przeżyć za wszelką cenę nie bacząc na konsekwencje. To nie zombie są największym zagrożeniem ludzi. Można jedynie ze smutkiem powtórzyć za klasykiem „Homo homini lupus est”.
Powieść „Żywe Trupy. Droga do Woodbury” polecam przede wszystkim fanom serii, bo ci z pewnością nie będą zawiedzeni. Całą resztę również zachęcam do sięgnięcia po lekturę, gdyż wbrew pozorom opowieść Kirkmana i Bonansinga jest czymś więcej, niż tylko popkulturową rozrywką. Polecam!