Książka przykuła moją uwagę już od pierwszych zapowiedzi, jakie ukazały się na stornie wydawnictwa Jaguar. Dlatego ogromnie się ucieszyłam się, gdy odebrałam paczkę z przedpremierowym wydrukiem. Od razu zabrałam się do jej czytania. Jakie wrażenia? Zobaczcie sami.
Caitlin Kittredge za swoje inspiracje uważa twórczość Raymonda Chandlera, Neil Gaiman i HP Lovecrafta. Na swoim koncie ma nie tylko serię dla młodzieży, ale także dla starszych czytelników. To właśnie „Żelazny cierń” rozpoczyna cykl „Żelazny kodeks”, który autorka skierowała do znacznie młodszego grona czytelniczego.
Główną bohaterką jest piętnastoletnia Aoife Grayson, która uczęszcza do Akademii i Szkoły Maszyn w Lovecraft. Niestety już sam fakt, że znalazła się tam dzięki stypendium miejskiemu, oferowanemu każdej sierocie jest wystarczająco upokarzający. Gdy dodać do tego matkę zamkniętą w szpitalu dla obłąkanych, brata uważanego za heretyka i wariata oraz poszukiwanego przez Nadzorców, a także informacje, iż w swoje szesnaste urodziny, także dołączy się do grona wariatów. To mamy sytuację, w jakiej znalazła się główna bohaterka. Jej jedynym pocieszeniem jest praca z maszynami i przyjaźń jedynego przyjaciela Cala Doutona. Jednak uporządkowane życie dziewczyny runęło w momencie, gdy otrzymała od swojego brata list z prośbą o pomoc. Tym bardziej, że Aoife nie waha się nawet chwili. Wyrusza w niebezpieczną podróż do domu swojego ojca, którego nie znała. Jej jedynymi towarzyszami są Cal i wynajęty na Złomowisku przewodnik – Dean Harrison. Jakie przygody spotkają na swojej drodze? Sami musicie się przekonać.
Jest to moje pierwsze spotkanie z literaturą steampunkową, więc nie bardzo wiedziałam, czego mam się spodziewać. Zazwyczaj tylko nie wielki ułamek elementów tego gatunku pojawiał się w książkach, jakie miałam okazję czytać. Natomiast fakt, iż autorka wplotła w swoją historie elementy dystopijne po prostu „rozłożył mnie na łopatki”. Dzięki temu „zabiegowi” cała powieść stała się bardziej mroczna.
„Żelazny cierń” to powieść, która porywa czytelnika do swojego świata już od pierwszej strony. Tym bardziej, że autorka stworzyła świat niepodobny do żadnego z poprzednich, o którym mieliśmy okazję czytać. W Lovecraft i całym jego otoczeniu panują archaiczne poglądy, których przestrzegania pilnują najbardziej zaawansowane maszyny. Dołóżmy do tego jeszcze wszechobecna magię, którą Nadzorcy starają się wytępić, oraz ogrom przerażających istot tylko czyhających na ludzkie życie i ciało, to otrzymamy naprawdę coś niepowtarzalnego. Chociaż oczywiście nie obeszło się także bez małych niedociągnięć.
Widać to szczególnie w początkowej fazie fabuły, gdzie akcja wydaje się bardzo monotonna, a główna bohaterka bezbarwna i nijaka. Jednak wraz z rozwojem wydarzeń także te elementy ulegają przeobrażeniu na lepsze. Autorka bardzo powoli dozuje napięcie, które narasta wraz z każdą przeczytaną stroną, a gdy już osiąga najwyższy pułap do utrzymuje go do samego końca. Spotkamy się tu także z kilkoma mocnymi zwrotami akcji, których raczej nie można przewidzieć, ponieważ w trakcie trwania fabuły autorka podsuwa nam lekkie aluzje, z których można wysnuć zupełnie inne rozwiązania. Sprawia to, że książka jest ciekawa, niebanalna i trudna do przewidzenia, co działa na jej ogromną korzyść.
Jak już wyżej wspominałam razem z rozwojem akcji diametralnie zmienia się także bohaterka, która staje się barwną i twardą osóbką potrafiącą zawalczyć o swoje. Jednak jedna jej cecha nie ulega zmianie, zawsze zrobi wszystko, aby tylko ocalić swoich bliskich. Jeżeli chodzi o męską część postaci, to nie mamy tutaj za dużego wyboru. Właściwie to bliżej możemy poznać tylko Cala i Deana. Oczywiście moim ulubieńcem stał się ten drugi, który pod płaszczem aroganckiego i zdystansowanego chłopaka ukrywa wrażliwego, a zarazem tajemniczego. Jedyny, co mnie w nim denerwowało to cukierkowe odzywki do Aoife (księżniczko, laleczko). Z początku odbierałam je, jako lekko ironiczne, ale później już nie można dojść ich podtekstu.
Podsumowując. „Żelazny cierń” przerósł moje oczekiwania, a spotkanie ze steampunkiem i dystopią w jednym, było jak najbardziej udane. Tym bardziej, że zostało to napisane w barwnym i bardzo plastycznym języku, który zarazem jest bardzo prosty i niewyszukany. Dzięki temu książkę czyta się lekko i bardzo szybko. Muszę również wspomnieć o zakończeniu, jakie zaserwowała nam autorka. Pozostawia ono, bowiem ogromny niedosyt i zwiększa jeszcze chęć na kolejną porcję przygód Aoife i jej przyjaciół. Nie wiele mówiąc, jest to książka dla każdego. Nic tylko czytać!