Ostatnio nie mam szczęścia do literackich wersji kultowych horrorów. Tak jak filmowy “Adwokat diabła” bardzo mi się podobał, a “Egzorcysta” Friedkina to jeden z moich najulubieńszych filmów ewer, tak niestety ich książkowe odpowiedniki srogo mnie rozczarowały. Na szczęście na scenę wkroczył “Coś” Johna W. Campbella i zła passa na mizerne-literackie-pierwowzory-wybornych-ekranizacji została przerwana!
Od razu mówię - kiedy wzięłam w łapki “Coś” to zupełnie nie spodziewałam się, że ta niepozorna, króciutka książka okaże się jednym z moich największych czytelniczych zachwytów tego roku. Tak, tak - dobrze czytacie - nowela Campbella kompletnie skradła moje serce! Na niewielu ponad 100 stronach odnalazłam (prawie) wszystko, to co najbardziej kocham w horrorach. Wszechobecny na kartach powieści śnieg i mróz oraz odizolowana od świata mała grupka ludzi przywodzą mi na myśl wybitny “Terror” Simmonsa. Znakomicie wykreowana przez autora atmosfera klaustrofobii i paranoi wywołała u mnie autentyczny niepokój. No, sami mi powiedzcie - czy to nie brzmi jak horror doskonały? A to nie koniec moich peanów nad “Cosiem” - na głośne oklaski i uznanie zasługuje pióro Campbella. Jestem pod ogromnym wrażeniem stylu - tego jak za sprawą niezwykle plastycznych opisów amerykański pisarz potrafi znakomicie wykreować atmosferę czystej grozy. Duży plus również za wprowadzenie do utworu humoru za sprawą dowcipnych i błyskotliwych dialogów. Dzięki pierwszorzędnemu warsztatowi pisarskiemu udało się Campbellowi w w miarę przejrzysty i nie męczący czytelnika sposób przedstawić dosyć zawiłe dla - takiego laika sci-fi jak ja - fragmenty tekstu charakterystyczne dla tego gatunku. Chodzi mi tu o pierwsze 3 rozdziały, w których praktycznie co drugie słowo to jakieś mega skomplikowane techniczne określenie, z którym spotykam się pierwszy raz w życiu. No, ale jak już pisałam - jest to tak ciekawie opisane, że w ani jednej sekundzie nie miałam ochoty rzucić w kąt książki, z frustracji, że “jestem za głupia na te sajfaje, ja nic z tego nie rozumiem!!!”. Tak więc, nawet taka niewielka niedogodność w żadnym stopniu negatywnie nie wpłynęła na przyjemność jaką czerpałam z lektury. Podobało mi się aż tak bardzo, że po zamknięciu ostatnich stron miałam ochotę od razu sięgnąć po inne dzieła Campbella albo chociaż coś w klimatach miksu horroru z science fiction.
Po tych wszystkich ochach i achach - czy zatem w moim przekonaniu “Coś” jest powieścią (dobra, wiem - nowelą - ale powieść w tym zdaniu brzmi lepiej xd) idealną? Nie! A to dlaczego? A no dlatego, że “Coś” jest zdecydowanie za krótkie! I tym optymistycznym akcentem kończąc wspomnę jeszcze szybko o - jak zawsze - pierwszorzędnym wydaniu, jakim uraczył nas Vesper. Przewyborna jest tu i okładka (tapetowałabym tą grafiką ścianę, serio) i ilustracje i arcy-ciekawe materiały dodatkowe - pełne interesujących informacji dotyczących okoliczności powstawania i późniejszych losów utworu - dwie przedmowy i posłowie, oraz fragment (znów - za krótki!) kontynuacji Campbellowego “Coś”.
PS. Początkowo oceniłam „Coś” na 8/10, jednak jako, że od skończenia czytania przeze mnie powieści minął już tydzień, a ja wciąż nie mogę przestać o niej myśleć (nawet w trakcie lektury innych książek!) to nie pozostaje mi nic innego jak podwyższyć ocenę.