Do książki tej podchodziłam wyjątkowo sceptycznie. Jeżeli mam być szczera, to nawet nie chciałam jej z początku czytać!. Niemniej jednak ilość osób polecających mi ją sięgała przeszło dwudziestu osób. Cóż, vox populi, vox Dei - może to jakiś znak? Polowałam na nią w różnych filiach biblioteki przez dwa miesiące i wreszcie – jest! Okładka mało zachęcająca. Jakieś ciasto, czy inna bułka z wbitymi weń urodzinowymi świeczkami. Ale stare przysłowie mówi: Nie oceniaj książki po okładce! To nie będę.
Krótko o samej fabule. Głównym bohaterem jest tytułowy Gilbert Grape – 24-letni mieszkaniec małego miasteczka w stanie Iowa. Młody mężczyzna nieustannie myśli o ucieczce z tego miasta, od swojej rodziny. Jego matka po śmierci męża niebotycznie się roztyła i obecnie bardziej przypomina dzikie, tłuste monstrum aniżeli człowieka. Upośledzony brat, będący oczkiem w głowie matki, nieustannie popada w tarapaty i przysparza Gilbertowi problemów. Jego starsza siostra z kolei to nieuleczalnie zakochana w Elvisie kobieta, która nie jest w stanie pogodzić się z jego śmiercią. Młodsza zaś to nastolatka mająca fioła na punkcie swojego wyglądu, chłopaków z miasteczka i Jezusa Chrystusa. Życie Gilberta nabiera kolorytu dzięki tajemniczej dziewczynie, która w wakacje przybywa do miasta.
Książka ta niekiedy uznawana jest za fenomen XX wieku, "orgazm dla zmysłów" i tak dalej i tak dalej. Ja początkowo jednak z każdą stroną widziałam tylko karykaturalnie przedstawioną „typową” amerykańską powieść. Jest młody człowiek zamieszkujący jakąś zapadłą dziurę w Ameryce, nie mogący wytrzymać ze swoją rodziną, z jednym fajnym kumplem; jest tajemnicza dziewczyna, trochę historyjek z życia mieszkańców miasteczka. I co? I teoretycznie nic. Hedges faktycznie umiejętnie posługuje się groteską. Z pozoru trywialne i głupie sytuacje z życia bohatera mają jednak głęboko ukryty sens. Choć Gilbert od początku robi wszystko, aby czytelnik go nie polubił, potępił i wdeptał w ziemię, to jednak szybko można się z nim utożsamić, zaprzyjaźnić i, przede wszystkim, szczerze mu współczuć.
Język używany przez Hedges’a jest prosty, brak w nim patosu i wszelkiego „górnolotnego” słownictwa. Autor nie skupia się na opisach miejsc, czy ludzi (no, wyjątkiem jest barwny opis matki Gilberta), ale na odczuciach i emocjach swoich bohaterów. I tutaj według mnie znajduje się główna idea tejże książki. Nie chodzi o to, żeby było nudno, czy ciekawie; barwnie czy biało-czarno. Najważniejsze to w pozach ludzi wykreowanych przez autora odszukać samego siebie, wyciągnąć wnioski z ich postępowań, aby nie musieć powielać błędów przez nich popełnianych.
Jestem w stanie wszystkim gorąco polecić ów pozycję, z jednym jednak malutkim „ale”. Nie czytajcie jej jadąc autobusem, czekając na przyjście spóźniającego się znajomego, czy w krótkiej przerwie między lekcjami, czy wykładami. Poświęćcie jej dłuższą chwilę. Zaparzcie herbaty, zakopcie się w kocach na fotelu. I wejdźcie dopiero wówczas w świat Gilberta; w świat, który jedynie z pozoru i na pierwszy rzut oka wydaje się nudny i bez znaczenia.