Chciałoby się rzecz — arcydzieło. Ale, niestety, to byłoby nieprawdą, bo do arcydzieła to mu trochę brak (dziwi nie, jak niektórzy szastają 10/10 bez uzasadnienia).
Jest to jedynie wstęp do historii czwórki bohaterów. Dalinar to starszy gościu, arcyksiążę i jedyny, który z kasty rządzącej zachował jeszcze honor. Kaladin z niskiej półki spadł do niewolniczej i jak wahadło zegara, raz chce mu się żyć i walczyć, a raz nie. Shin praktycznie zabił króla i heja, mało go jest, ale trzyma się dziwacznych, chwilami nielogicznych zasad. A Shallan... za dużo się nad sobą użala i szkoda, że się jej nie zmarło (wciąż mam nadzieję).
Zdecydowanym plusem jest świat — praktycznie nic nie łączy go z naszym i dlatego jest fascynujący; inne rośliny, inna fauna, różne nazwy na miary. Ale jest tu też dziwna kastowość rodem z Indii, zasłanianie rąk trochę jakby z islamu hidżab i zbiory ludzkich przywar. Zemsta. Zdrada. Paranoja. I to takie wywyższanie się, bo hej, moje oczy są zielone, więc byłabym dość wysoko na drabince. Tom pierwszy, tak obszerny, a jednak światotwórczo spójny i to jest wyczyn, proszę państwa.
Fabuła jest intrygująca, łączy wątki polityczne i militarne, ale także te osobiste z codziennego, nudnawego, choć czasami zaskakującego życia. Końcówka obfituje wręcz w zwroty akcji i to takie, które za żadne skarby byście nie wymyślili. Początek jest też taki, że samemu musisz się połapać i o ile niektórych to zrazi, to ja takie rzeczy lubię. Co trochę pytasz się — ale o co chodzi? Najlepsze, że są takie rzeczy, które się nie wyjaśniają i zostajesz z pytaniami do kolejnego tomu, bądź mnożą kolejne.
No dobra, to dlaczego to nie arcydzieło? Bo ma za wolne tempo narracji! Fabuła się wręcz wlecze i niektóre scenki są przegadane, a introspekcje bohaterów wciąż drepczą w tym samym temacie. Sanderson na tendencje do przyklejania się do tematu i tak go mieli przez kilkanaście stron. Nie potrzebuję, żeby Kaladin co rusz mi przypominał, jaki jest jego stosunek do jasnookich, już za trzecim razem zapamiętałam. Albo żeby wracać do zdrowia psychicznego jednej z postaci albo sytuacji rodzinnej drugiej. No, starczy mi raz, ja mam dobrą pamięć.
Problemem są też chwilami postacie — czy nie wydaje wam się, że wszyscy brzmią tak samo? Poważni, wewnętrznie rozdarci, mówiący z patosem i moralizatorstwem. Chwilami ich rozmowy to manifesty, serio, kto tak gada w fantasy? Więcej indywidualności! Nawet syn jednej z postaci, chociaż ewidentnie kreowany na postać rozprężającą i śmieszka, to jego humor jest taki wymuszony, schematyczny i nie jest naturalny. Oni wszyscy są tacy jacyś... nie do końca ludzcy.
Kurcze, trochę się czuje, jakbym przeczytała bardzo długą rozprawkę z liceum. Dobrze napisaną, miejscami ciekawą, ale wciąż przydługą i chwilami nużącą. I tak, zabiorę się za kolejny tom (jeszcze grubszy!) i sprawdzę, czy jest z tej samej gliny co Droga, czy może autor otrząsnął się z chwilowego marazmu i zabrał za pisanie bardziej immersyjnej historii. No ja bym tam chciała.