Łukasz Łebek "Co gryzie weterynarza",
W moim domu od zawsze mieszkały jakieś zwierzęta. Jak przez mgłę pamiętam boksera Karo, którego z lubością dokarmiałam bułkami. Potem była cocker spanielka Freza, która nie lubiła wchodzić do wody. Po niej w domu zagościły sznaucery miniaturowe. Pierwszy Ego, który przeszedł kilka stopni szkolenia, następnie Bettina, w końcu najmłodsza Furora. W międzyczasie były też dwie papugi nimfy Koko i Friko, które szczególnie latem darły się niemiłosiernie, kiedy tylko za oknem zaczynało świtać, kilka chomików, myszka i rybki. Już będąc na swoim, przez parę lat towarzyszył nam żółw Piksi, a zaraz po nim nasz własny sznaucer Barek. Można by rzec, że przez lata przewinęła się całkiem spora menażeria. A w międzyczasie trafiały się jeszcze znajdy, podrzutki czy inne rodzinne, wzięte na przechowanie, psy.
Nie było zatem żadnych szans, żebym przeszła obojętnie obok książki Łukasza Łebka. Będąc wieloletnią klientką gabinetów weterynaryjnych, przychodziłam z kolejnymi zwierzakami po poradę, wzywałam weterynarza do psich porodów, konsultowałam szczególnie trudne przypadki. Kilkukrotnie następowały tam również trudne rozstania. Nie sięgam często po książki dotyczące poszczególnych zawodów, których coraz więcej pojawia się na rynku. Dla opowieści o pracy weterynarza zrobiłam jednak wyjątek, ponieważ te, podobnie jak lekarskie, ciekawią zawsze podwójnie. Nie tylko z uwagi na różnorodność przypadków medycznych, często trudniejszych do leczenia niż ludzkie, bo ci pacjenci nie są w stanie opisać swoich dolegliwości, ale również z powodu setek historii, których bohaterami można uczynić również właścicieli swoich pupili.
Fajnie było usiąść znów w poczekalni gabinetu weterynaryjnego i wysłuchać wielu, czasem śmiesznych, czasem smutnych, a czasem mrożących krew w żyłach opowieści. Przypomniał mi się od razu najbardziej chyba znany weterynarz z serialu "Wszystkie stworzenia duże i małe". Młody James Herriot (napisał z resztą cała serię książek poświęconych swojej praktyce weterynaryjnej), musiał się sporo nagimnastykować, żeby zdobyć zaufanie okolicznych mieszkańców, w tym prowadzących gospodarstwa farmerów.
Wynikało z tego niejednokrotnie sporo zabawnych, ale też wzruszających historii. Świetny serial sprzed lat.
Łukasz Łebek z przytupem otwiera drzwi do swojego gabinetu, stając się trochę gawędziarzem, trochę edukatorem, szczególnie w zakresie podstawowych chorób zwierzęcych i dbania o swoich pupili, czasem też, szczególnie kiedy wspomina niereformowalnych właścicieli zwierząt, dobrotliwym marudą. Pies, kot czy chomik niestety do gabinetu nie przyjdą same, a jak się okazuje, przyprowadzający swoich pupili właściciele, potrafią napsuć trochę krwi.
Wydaje mi się, że każdy kto chociaż raz przekroczył próg gabinetu weterynaryjnego znajdzie w tych opowieściach cząstkę siebie, będzie miał okazję ponownie spojrzeć na problemy, które dręczyły jego pupila, a przede wszystkim uświadomi sobie, że weterynarz to też człowiek, któremu zależy na zdrowiu swoich podopiecznych.
Kiedy przychodziłam z Barkiem do naszego gabinetu weterynaryjnego, zawsze wzruszały mnie wiszące na ścianach oprawione w ramki bądź antyramy zdjęcia przeróżnych zwierzaków z wydrukowanymi obok podziękowaniami za ich leczenie. Mały, a jakże miły gest.