Zastanawialiście się kiedyś, jak ważne jest dla Was to co posiadacie? Nie drogi telefon, modne ciuchy czy inne materialne dobra. Myśleliście kiedyś ile znaczy dla Was dom, rodzina i sama przynależność do jakiegoś miejsca? Z pewnością dla każdego z nas są to jedne z najważniejszych rzeczy. Dzięki nim czujemy, że jesteśmy coś warci, wiemy, że jest miejsce i ludzie, do których zawsze możemy wrócić i zawsze poczujemy tam, z nimi, że jesteśmy coś warci. A co by było, gdyby nas tego pozbawiono w jednej chwili? Jakbyśmy się czuli? Czego byśmy w tedy pragnęli?
Właśnie w takiej sytuacji znalazła się Suzume. Jednego dnia wiodła szczęśliwe życie wraz z rodzicami i kuzynką, którą traktowała jak siostrę, a następnego jej ojca oskarżono o zdradę i zabito. W tragedii zginęła także jej kuzynka. Dziewczyna musi zamieszkać w domu ojczyma i udawać, że wszystko jest, jak należy. Pewnego dnia zdaje sobie sprawę, że to nowy mąż matki stoi za tą tragiczną zbrodnią. Nie pozostaje jej nic innego, jak tylko ucieczka. Od tej chwili każda chwila jej życia będzie przyporządkowana tylko jednej rzeczy – zemście.
W świecie podporządkowanym kulturze amerykańskiej, gdzie większość filmów, restauracji, a także i książek sprowadza się do zachodnich wzorców, miła jest jakaś odmiana. Z wielką chęcią więc, będąc w bibliotece sięgnęłam po „Cienie na księżycu”. Umieszczenie akcji w średniowiecznej Japonii było dla mnie okazją do przeczytania czegoś, co zapoznałoby mnie nieco bliżej z kulturą tego pięknego kraju. Kiedy po dłuższym czasie oczekiwania, w końcu po nią sięgnęłam, zakochałam się w opowiadanej historii już od pierwszych stron.
Albo nawet i wcześniej. Już sama okładka przyciąga na tyle, że obok książki nie możemy przejść obojętnie. Niby nic w niej niezwykłego, ale oczy dziewczyny mają w sobie „to coś”. Hipnotyzują nas i przyzywają do zagłębienia się w opowieść o Suzume. W środku jest równie dobrze. Jak już wspomniałam umieszczenie akcji w średniowiecznej Japonii było genialnym pomysłem. Chciałam czytać dalej choćby ze względu na możliwość dłuższego przebywania (tak, wiem że nie naprawdę) w tym miejscu. Czytając poznajemy wiele warstw społecznych tego kraju w tamtych czasach – bogate rodziny, żebracy, gejsze. Z pewnością wiecie, że książka obyczajowa to nie jest. Historia skupia się wokół magicznych zdolności bohaterki. Nie było to jednak rzucanie zaklęć i parzenie magicznych wywarów. Co to, to nie. Autorka zaserwowała nam coś zdecydowanie innego, tajemniczego i wciągającego. Mowa tu o tkaniu iluzji. Z pewności można było to zepsuć i uczynić nudnym, jak kolejne odcinki „Mody na sukces”. Tak się jednak nie stało. Autorka opisała wszystko w sposób tak ciekawy, że banał stał się mistrzostwem.
Historia podzielona jest na trzy, następujące po sobie wraz z transformacjami głównej bohaterki części. Sprawiało to, że akcja biegła zdecydowanie szybciej, niżbym chciała. Oddałabym bowiem wszystko, żeby spędzić nieco więcej czasu w tym magicznym świecie. Pani Zoe Marriot pisze w sposób tak magnetyzujący, że nie sposób się oderwać. Nie czułam się ani w jednej chwili przytłaczana przez opisy rzeczywistości, a nawet więcej, byłam na nie tak łakoma, jak dziecko na watę cukrową. Widać, że autorka włożyła w książkę wiele pracy i za to właśnie należy bić jej brawa. Na końcu znaleźć możemy słowniczek japońskich wyrazów użytych w książce – rzecz jak najbardziej trafiona i przydatna.
Fabuła toczy się wokół głównej postaci – Suzume . Mam w stosunku do niej mieszane uczucia. Poznajemy ją w dniu czternastych urodzin, a następnie czytamy o wszystkich okropieństwach, jakie musiała znieść. Ale czy to tak do końca usprawiedliwia jej czyny? A może należy to zrzucić na młody wiek? No ale przecież, dziewczyna potem dorosła. To może na inną kulturę i to, że ludzie w średniowiecznej Japonii mogli się zachowywać inaczej niż my teraz? To wszystko prawda, lecz nie zmienia to faktu, że czyny Suzume mnie niewyobrażalnie irytowały. Wszystko to mogę zrozumieć, a jakże. Jednak jej głupota, chęć zemsty, samo wypieranie się szczęścia sprawiało, że najchętniej wykupiłabym jej pakiet sesji u psychologa. Bogu dzięki, że na koniec się zmieniła i zrozumiała swe błędy. Dzięki temu odzyskała choć trochę szacunku w moich oczach. W „Cieniach na księżycu” poznajemy też wiele innych, malowniczych bohaterów. Wszyscy są naprawdę bardzo dobrze wykreowani. Każdego z nich autorka dopracowała, jak tylko się da i sprawiła, że zapadną w mojej pamięci na bardzo długi czas.
„Cienie na księżycu” to zdecydowanie nie opowiastka na nudny wieczór. To prawda, że czyta się ją bardzo dobrze, jednak ta książka to zdecydowanie więcej. Porusza pewne problemy i szuka odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Po jej przeczytaniu z pewnością dowiemy się, czym jest prawdziwe piękno, przypomnimy sobie o wartościach, jakie powinny być w naszym życiu najważniejsze, a przede wszystkim dotrze do nas, czym jest prawdziwe szczęście. Pani Zoe Marriott stworzyła historię, która zajmie w mojej pamięci miejsce szczególne. Długo zastanawiam, co w niej jest takiego niezwykłego, co sprawiło, że książka aż tak mi się podobała. Z pewnością wszystkie te rzeczy, które opisałam miały na to wpływ. Pozostaje jeszcze jeden magiczny czynnik, który każe mi z całego serca polecić Wam tę książkę. Nie traćcie żadnej więc żadnej okazji, żeby się z nią zapoznać i dajcie się oczarować, jak ja klimatowi średniowiecznej Japonii!