"Cięcie" to drugi tom serii zatytułowanej "Mroki Kopenhagi" i kolejny, który już samą okładką sugeruje, że w środku znajdziemy krwawą historię i opowieść, która będzie trzymać w napięciu, powodować strach. Ale czy aby na pewno?
Erik Schafer, którego znamy już z poprzedniego tomu, wraca z urlopu i od razu jest rzucony na głęboką wodę do poprowadzenia śledztwa w spawie zaginięcia dziesięcioletniego chłopca. Ponownie także spotykamy się z bohaterką, dziennikarką, Heloise, która zostaje przydzielona do dokładnie tej samej sprawy mimo, że wcale ochoty na to nie ma, ale co począć gdy cała Kopenhaga jest o wiele mniej zainteresowana stresem pourazowym żołnierzy niż zaginięciem dziecka? I tak nasi bohaterowie spotykają się na boisku i razem przy sprawie mają pracować aby dziecko jak najszybciej odnaleźć. Sprawa robi się coraz bardziej skomplikowana i ciężko stwierdzić czy chłopak odnajdzie się żywy, a czas ucieka, zegar tyka...
Ten tom jest równie dobry, jak poprzedni i przyzwyczaiłam się już, że autorka zaprasza nas do duńskiego, mrocznego, wilgotnego, parującego złem swojego wyobrażenia Kopenhagi. Faktycznie jest to książka, w której śledztwo idzie powolutku, gdzie zostaje nam przedstawione wszystko na talerzu, ale w swoim tempie. Napięcie, które autorka stopniuje towarzyszy przez cały czas pochłaniania tej historii, ale to nie jest opowieść, która by gnała na łeb, na szyję. Oj nie. Wszystko ma swój czas, musimy też zmierzyć się z pracą policji, dziennikarki, z podejrzeniami i ogromnym niepokojem i wcale, ale to wcale autorka nie ma zamiaru szybko przedstawić rozwiązania. Ogromnym plusem jest to, że każdy element fabuły jest przemyślany i to już można było zauważyć w pierwszej części, ale ta, mam wrażenie, jest jeszcze lepsza. Już się nie mogę doczekać przeczytania "Pitbula".
Jeśli chodzi o bohaterów, to nadal jest tak, że można ich wręcz traktować jak dawno niewidzianych przyjaciół, z którymi zagłębiamy się w kolejną sprawę do rozwiązania. Nie są dziwni, nie popadli w międzyczasie w alkoholizm, jak większość tego typu postaci. Każde z nich to normalni ludzie, których moglibyśmy spotkać na ulicy i chyba to powoduje, że ich się zwyczajnie lubi!
Całość składa się na naprawdę dobry kryminał i przy tym powolnym tempie dziękowałam, że to nie jest osiemset stron tekstu, bo chyba do świąt bym nie przebrnęła. Taka objętość, a jest to niecałe czterysta stron, jest wręcz idealna. Dlatego polecam, na długie, jesienne wieczory sprawdzi się idealnie i spowoduje, że nadchodzące chłodniejsze dni wydadzą się jeszcze zimniejsze, przerażająco mokre od deszczu i szare, pochłaniające mgłą. Polecam!
Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Kobiecym.