"Z dala od świateł" miała do mnie przyjechać w wersji papierowej i nie mogłam się jej doczekać więc... tak, jak to ja, zauważyłam, że jest dostępna na Legimi i postanowiłam, że nie ma co czekać, nie ma co zwlekać i trzeba zacząć czytać. Cieszę się, że tak zrobiłam, ponieważ patrząc na objętość prawdopodobnie grzbiet mógłby być pozaginany. Ale nie myślcie sobie, że nie cieszę się, że dzięki Wydawnictwu Albatros mam ją na półce, bo cieszę się przeogromnie. Ba! Nawet nie omieszkałam jej powąchać, popodziwiać i postawić tak, by było widać przód okładki, a nie tylko grzbiet, bo przyciąga wzrok, a kiedy jest się już po lekturze, to ma ona jeszcze większe znaczenie.
Z Taną French moja przygoda zaczęła się już dawno, od książki "Ściana sekretów" i wtedy miałam mieszane uczucia co do jej twórczości i zwyczajnie jej nie śledziłam. Później nastąpił przełom, bo "Wiedźmie drzewo" przyciągnęło mnie do siebie jak magnes, pokochałam tę powieść w całości, od pierwszej, do ostatniej literki i... tak, przeczytałam wszystkie książki, które wyszły spod pióra tej autorki. Dlatego właśnie na "Z dala od świateł" czekałam niecierpliwie, a czy było warto?
Zacznę od tego, o czym jest ta książka. Irlandia, odludzie, emerytowany detektyw. Czujecie już co mam na myśli? Tak, to może być świetny kryminał. Cal Hooper, bo tak się nazywa nasz główny bohater, detektyw, przenosi się do irlandzkiego miasteczka, by odpocząć od wielkomiejskiego zgiełku, bo w końcu to emerytura. Postanawia wyremontować sypiącą się chatkę, odwiedzać pobliski pub, chodzić po górach. Czyli tak po prostu odpocząć po wielu latach służby. Myślicie, że policjantowi z krwi i kości, który poświęcił całe życie służbie może się to udać? Ja uważam, że to niemożliwe. I tak właśnie się dzieje, ponieważ jeden z chłopców w tej małej, zapyziałej mieścinie poszukuje brata, a miejscowej policji, delikatnie mówiąc, to wisi. Cal czuje, że musi mu pomóc i, że w tej maleńkiej miejscowości coś złego się dzieje.
Jeżeli chodzi o umieszczanie akcji kryminałów w małym wioskach, mieścinach, po których można spodziewać się tajemnic, dziwnych zdarzeń, to jestem jak najbardziej na tak pod warunkiem, że nie jest to kopiowanie innego autora i jego pomysłu. W tym przypadku French opisała wszystko jak by osobiście Irlandię w tych okolicach miała okazję zwiedzić. To powoduje, że w momencie, kiedy wyobraziłam sobie, że Hooper przenosi się z ogromnego Chicago w takie miejsce, to okaże się, że facet albo zwariuje, albo zacznie pomagać w rozwiązywaniu zagadek mieszkańców. Poszukiwania chłopca, którym policja się nie interesuje? Od razu poczułam, że coś jest na rzeczy. Ale tego musicie dowiedzieć się sami, z książki.
Cal Hooper to facet, który chce na emeryturze odpocząć... wiecie, jaka była moja pierwsza myśl? "Ta, jasne. Taki facet nie będzie umiał odpocząć". Nie pomyliłam się i poczułam do niego ogromną sympatię od samego początku, ale także zrozumienie, że ciężko będzie mu się odciąć od pewnych wyrobionych nawyków i od pomagania innym.
Jeśli chodzi o atmosferę, to jest duszna, ciężka, jak na rasowy kryminał przystało. Akcja jest wartka, nie ciągnie się i co ważne, trzyma równe tempo. Nie lecimy niczym po sinusoidzie, miejscami się nudząc, a wręcz przeciwnie, równo, przez całą treść odczuwamy niepokój. Rozwiązanie zagadki? Myślę, że każdy w trakcie czytania będzie próbował, ale autorka i tak go zaskoczy!
Podsumowując, to świetny kryminał, który nie kończy się na ledwie trzystu stronach i to również jego zaleta. Co teraz ze sobą pocznę? Będę wyczekiwać kolejnych powieści Tany French!
Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Albatros, za co ogromnie dziękuję!