Powiem szczerze, że jestem mocno uprzedzona do radośnie panującego na rynku wydawniczym gatunku, mianowicie – młodzieżowego paranormal romance. Zazwyczaj trzymam się z daleka od półek z taką lekturą, ale, wiedziona jakimś absurdalnym odruchem, postanowiłam dać jej szansę i na chybił-trafił wybrałam jedną z książek dostępnych w bibliotece; a nóż widelec trafię na coś ciekawego?
No cóż.
„Piękni i martwi” to typowe, amerykańskie tomiszcze o typowej, amerykańskiej nastolatce, która poznaje chłopaka, najwyraźniej skrywającego mroczną tajemnicę. Rodzice Renée, czyli głównej bohaterki i równocześnie narratorki, giną w niezwykłych okolicznościach – przyczyną jakoby miał być atak serca, czemu rzecz jasna dzielna panna nie dowierza. Jej prawnym opiekunem zostaje sztywny, konserwatywny dziadek, który nie daje dziewczynie nawet odetchnąć i czym prędzej wysyła ją do szkoły z internatem, Akademii Gottfrieda, w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc. Panna początkowo buntuje się przeciwko takiej sytuacji, poznawszy jednak wspomnianego chłopca z sekretami, Dantego, i usłyszawszy o dziwnych zgonach, jakie miały miejsce w Akademii, postanawia zostać na miejscu i rozwiązać zagadkę osobliwych śmierci. Śmierci dziwnie podobnych do tej, która spotkała jej rodzicieli. Co oczywiście nie przeszkadza jej w radosnym rozwijaniu znajomości z Dantem, który w oczach delikwentki staje się coraz bardziej tajemniczym i mrocznym. Jakby było tego mało, nie zamierza dziewoi pocałować. Dlaczego? Ano dlatego, że jest martwy.
Odniosłam wrażenie, że autorka usiłowała wpuścić do swojego powieścidła powiew świeżości, ale niezbyt jej to wyszło. Znaczące kwestie pojawiły się w wielu książkach tego typu, a te mniej istotne również nie grzeszyły oryginalnością. Fabuła wydawała mi się do bólu przewidywalna i oczywista, wątki banalne i nieciekawe, ponieważ to wszystko JUŻ BYŁO! Nie poczułam nawet grama zainteresowania i musiałam siedzieć na biurku, sztywno wyprostowana, bo gdybym legła na łóżku z ciastkami pod ręką, jak to mam w zwyczaju, Morfeusz zabrałby mnie do swej krainy tuż po pierwszych rozdziałach.
Będąc po lekturze „Szeptem”, z pełną rezygnacją muszę przyznać, że „Piękni i martwi” równie dobrze mogliby traktować o tej samej bohaterce. Jest pozbawiona kręgosłupa, zachowuje się jak rozpuszczona dziewczynka i z zadziwiającą łatwością daje się zastraszyć i zmanipulować. Początkowo mogłam ją ścierpieć, ale po nieco bliższym poznaniu miałam ochotę rzucić książką o ścianę i wrzeszczeć z frustracji nad głupotą Renée; najwyraźniej dziewoja wyznaje zasadę, że dzień bez kłopotów jest dniem straconym, i z godną podziwu konsekwencją utrudnia sobie życie.
Dante nie doprowadzał mnie do szewskiej pasji tylko dlatego, że jest postacią po prostu nijaką; nie ma żadnych cech charakterystycznych. W mniemaniu Yvonne Woon – błyskotliwy i ponury, ale ja widziałam chłopaka o przeciętnej inteligencji i najzwyczajniej w świecie pozbawionego poczucia humoru. O wiele lepiej sytuacja wygląda z Nathanielem, przyjacielem-kujonem Renée, co prawda niepojawiającym się zbyt często, ale o wiele ciekawszym od „najprzystojniejszego faceta w całej Akademii”. Aczkolwiek nie zmienia to faktu, że Nate’a trudno nazwać… interesującym.
Wiadomo, że książki są (zazwyczaj…) najlepsze w języku, w jakim zostały napisane, mogę więc jedynie żywić płonną nadzieję, iż Woon jednak nie ma tak ubogiego zasobu słów, ale nie zapominajmy, że nadzieja matką głupich. Co i rusz mrużyłam z gniewem oczy, potykając się na potocznych wyrażeniach, powtórzeniach i drobnych zdarzeniach wykluczających się wzajemnie, a oddalonych o dwa, trzy zdania; autorka bezlitośnie odebrała sobie możliwość pochwalenia się logiką w swojej pisaninie. W dialogach często pojawiały się żarty i żarciki, które można określić jednym okrzykiem: „suuuchaaar!”, kwestie bohaterów były sztuczne, pozbawione głębi, ich dowcipy figurowały gdzieś na poziomie jedenastoletniej fanki, piszącej własną kontynuację danego tomu i usiłującą rozbawić czytelnika. Jest niewiele opisów przeżyć wewnętrznych, a jeśli już się jakieś przewijały, grzechem byłoby nazwać je wciągającymi czy rozbudowanymi.
Podsumowując, „Piękni i martwi” to literatura niskich lotów. Nie dostarczyła mi wymaganej pożywki intelektualnej, męczyłam się, brnęłam przez tę książkę jak w smole i płakałam nad własną głupotą – nigdy nie zaufam tamtym głosom z biblioteki. Pragną pozbawić mnie resztek gustu, ot co.