"Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony."
Widzę to zdanie i od razu muszę czytać dalej, radość, szczęście i przeżyjmy to jeszcze raz, aż do końca.
Jako podwójna fanka, i Jane Austen, i komiksów, szykowałam się na prawdziwą ucztę, lecz niestety, zaserwowano chudy rosołek i rozgotowane warzywa, więc bezmiar rozczarowania znalazł odzwierciedlenie w ocenie gwiazdkowej.
Wiadomo, że powieść graficzna to specyficzne medium i nie wszystkie wydarzenia mogły zostać w pełni odzwierciedlone, ale tutaj miałam wrażenie tak dalece idącego uproszczenia tej historii, że w zasadzie dostajemy zgrubne streszczenie najważniejszych punktów, zbyt pospieszne i niepozwalające nawiązać głębszej relacji z bohaterami, niedające okazji do zaangażowania się w ich życie. A czyż nie po to czytamy romantyczne opowieści o miłości?
Do tego ta wersja zasadniczo pozbawiona jest humoru pierwowzoru, z jednym chyba wyjątkiem przekomicznej sceny tańca Lizzy z panem Collinsem, ale to trochę mało.
Natomiast fabuła to jeszcze nic, warstwa ilustracyjna, to jest dopiero koszmarek! W zasadzie większość kadrów to głowa postaci z dymkiem tekstu. Przy czym twarze są w zasadzie nieodróżnialne od siebie, jakby była to jedna i ta sama twarz, zupełnie pozbawiona mimiki i różniąca się od innych postaci jedynie fryzurą. Nie ma znaczenia czy bohater jest znudzony, zrozpaczony czy zakochany, wyraz jego twarzy pozostaje bez zmian.
Jeśli scena we wnętrzach, to tło rozmazane, żeby nie trzeba się było wysilać z rysowaniem szczegółów. Jeśli bohaterowie spacerują na zewnątrz, to tłem kadru jest wygenerowany komputerowo krajobraz, co mi się akurat całkiem podobało, zwłaszcza zachody słońca w finale, ale stylistycznie nijak nie pasowało do reszty.
W ilustracjach ewidentnie też było widać inspirację najpopularniejszą ekranizacją, tą Joego Wrighta z 2005, z Keirą Knightley i Matthew McFadyenem w rolach głównych, z dosłownym kopiowaniem kadrów jeden do jednego. Oczywiście w inspirowaniu się dziełami poprzedników nie ma nic nagannego, ale tutaj wyglądało to trochę tak, jakby rysownikowi zabrakło własnych pomysłów czy wyobraźni (a może odwagi?) do zaproponowania czegoś świeżego, więc włączył tryb copy-paste i heja.
Prawdziwych wielbicieli autorki nic nie zniechęci, więc na własną odpowiedzialność czytajcie i płaczcie, ale gdyby to miało być wasze pierwsze zetknięcie z "Dumą i uprzedzeniem", na które chcielibyście poświęcić dwie godziny swojego cennego czasu, to zdecydowanie i ze szczerego serca radzę (i prawie nie wierzę, że to mówię) — obejrzyjcie lepiej film.