„Kamerzysta” w Niemczech zbiera bardzo pochlebne recenzje, zaś porównanie w Polsce do znanego czytelnikom Fitzka, ma na celu przysporzyć chętnych do zapoznania się z twórczością Marca Raabe.
13 października 1979, Berlin
Gabriel ma 11 lat. Słyszy krzyki rodziców, które dobiegają zza drzwi pokoju. Świadomość opieki nad młodszym bratem bierze w górę. Opuszcza pokój. Trafia do laboratorium ojca. Wie, że nie może tam wchodzić; na domowników ciąży surowy zakaz. To tam ojciec pracuje nad zdjęciami i filmami. Mały Gabriel jednak łamie zakaz i widzi, coś, czego nigdy nie powinny oglądać oczy dziecka. Później słyszy strzały, widzi dużo krwi. Płonie dom. On niczego nie pamięta. Zapomina prawie na trzydzieści lat.
2 września 2008, Berlin
Gabriel ma 40 lat, pracuje w firmie ochroniarskiej. Tej nocy, w jednej z posiadłości włącza się alarm. Dom jest opuszczony, zaś to, co na miejscu znajduje Gabriel wygląda groteskowo. W tej samej chwili otrzymuje telefon od swojej dziewczyny – Liz została napadnięta i potrzebuje natychmiastowej pomocy. Gabriel rusza na ratunek, jednak na miejscu znajduje jedynie zwłoki obcego mężczyzny. Gdzie jest Liz?
Obcy głos w telefonie, który twierdzi, że ma ukochaną Gabriela. Porywacz wyznaje, że od dawna się znają; a to, co spotka Liz będzie zemstą za dawną krzywdę. Gabriel będzie musiał przypomnieć sobie wcześniejsze wydarzenia, aby uratować swoją dziewczynę.
„Ale przede wszystkim mogłem mu się przyglądać, jak umierał. Każdej sekundzie, w której wypływało z niego podłe, zasrane, niegodne życie. Widziałem to w jego oczach, do ostatniej chwili. A on widział, że ja to widzę. Ostatnie, co zobaczył to był mój uśmiech na widok jego śmierci. To właśnie jest zemsta, rozumiesz?”
Zacznę od tego, że początek był słaby. Nawet bardzo. Autor, który jest chwalony za akcję, za zbudowanie niesamowitego napięcia w owej historii, jakoś mnie nie porwał.
Porywacz dał wystarczająco dużo czasu na odnalezienie żywej Liz, jednak bohater wciąż brodził w miejscu i nie widział żadnej perspektywy na poprawę tego stanu rzeczy. Na nowo ładował się w kłopoty i uciszał głosy, które jedynie on mógł usłyszeć. To było męczące.
Słabo zarysowane postacie, z wyjątkiem jednego bohatera. Denerwujący Gabriel, którego próbowałam usilnie zrozumieć, jednak tylko działał mi na nerwy. Nie mniej jego tchórzliwy braciszek. Jeszcze ta cała historia z przeszłością, którą można było posklejać do kupy dość szybko. Nie zaskoczył mnie sprawca, a to dlatego, że autor wcześniej podrzucił jedną wskazówkę i to ona była decydująca.
To, co mnie przekonało, to późniejszy rozwój historii. O tyle ile Raabe cackał się z braćmi, tak świetnie udało rozwinąć mu się wątek uprowadzonej Liz. Nie chcę zdradzić zbyt wiele, ale cieszę się, że autor w przeciwieństwie do swoich kolegów po fachu, zdecydował się inaczej poprowadzić ten wątek. Obraz seryjnego mordercy był także bardzo dobrze rozpisany w całej historii.
„Czy słyszałaś już kiedyś swoje serce głośno bijące, głośno i szybko, do tego stopnia, że ty z tego powodu całkiem ucichłeś? A potem staje się wolniejsze, te twoje serce, wręcz słyszysz, jak z uderzenia na uderzenie staje się spokojniejsze. To był taki moment. Moment, zanim człowiek coś zrobi, o wiem, że będzie miało wpływ na całe życie.”