Już do lamusa odeszły czasy, gdy świat stojąc na krawędzi zagłady, został ocalony przez jedną wybitną, może nie najinteligentniejszą jednostkę, ale jednak. Był to mężczyzna dobrze zbudowany, zdeterminowany w dążeniu do celu, taki twardy z najtwardszych twardzieli, jednak o miękkim sercu. Lata 90. XX stulecia to czas Conana, Terminatora, Rockiego, Rambo, Strażnika Teksasu czy Legionisty. Choć blask Arnolda Schwarzegenera, Sylwestra Stallone’a, Dolpha Lundgrena, Jackiego Chana, Chucka Lorrisa, Bruce’a Willisa czy Stevena Seagala dawno minął, ich filmowy dorobek stanowi nieodłączny dorobek historii nie tylko światowego kina, ale i biografii niejednego nastolatka.
Szkoda, że ich losy potoczyły się tak, jak to ma miejsce. Schwarzeneger zrujnował Kalifornię jako gubernator, a potem własną rodzinę, Sylwester Stallone nie zauważył, że świat się zmienił ( i kręci coraz większe gnioty), Jackie Chan odrzucił własną córkę, która żyje na ulicy, a Steven Seagal stanął po stronie Putina. I tylko szkoda mi Bruce’a Willisa, który umiera tracąc pamięć… No ale, to pieśń teraźniejszości, wróćmy więc do przełomu lat 80. i 90.
Filmy te, wprowadziły mnie w wiele tajników świata. Rambo uświadomił mi ciężki los weteranów wojny w Wietnamie, i w jakimś stopniu przyczynił się do mojej fascynacji historią w ogóle. Czytając tę lekturą, uświadomiłem sobie również, że to właśnie ten film zraził mnie do instytucji policji w ogóle. Jak ja wtedy nienawidziłem ich za to, że prześladują biednego Rambo… Terminator ukazał mi istnienie zagrożeń jakie wiążą się z niekontrolowanym rozwojem technologii. Van Damme nauczył mnie czym jest honor, podporządkowanie dyscyplinie i troska o współtowarzyszy. Rocky to dzieje człowieka, który walczy nie tylko z przeciwnikami, ale przede wszystkim z własnymi ograniczeniami – intelektualnymi, fizycznymi i całym światem wokół. Takich przykładów mógłbym mnożyć, ale chyba nie o to tutaj chodzi.
Pokolenie przełomu lat 80. I 90. XX wieku, czyli moje, wychowało się właśnie na takim modelu prawdziwego faceta. Honorowy jak Legionista, wytrwały jak Conan, niezniszczalny jak Terminator, niezachwiany i zdeterminowany jak Rambo, sprawiedliwy jak Strażnik Teksasu, choć nie zawsze konsekwentny jak uczeń Pijanego Mistrza… To tylko kilka z epitetów, które można było przypisać ówczesnemu Niezniszczalnemu. Muszę przyznać, że książka „Bohaterowie ostatniej akcji” to powrót do przeszłości, do prostego, niczym nie skomplikowanego szczęścia lat młodości. Dzięki niej powróciły do mnie wspomnienia tych momentów, gdy czekało się na możliwość zobaczenia takich herosów kina, najpierw na kasetach VHS, a później w Polsacie. Ech, kto tego nie przeżył nie wiem o czym mówię. Bohaterowie pokroju Rambo położyli podwaliny pod model faceta, którym się stałem. I może nie jestem ani tak odważny, ani silny, ani nawet tak świetnie umięśniony, to jednak wytrwałość, ciężkie poczucie humoru, oddanie, honor i nadzieja są tym, czym staram się kierować w swym dorosłym życiu, by chronić tych, których kocham.
Książkę czyta się naprawdę świetnie. Jest w niej wiele anegdot, not biograficznych o wymienionych powyżej bohaterach. Szkoda, że nie miałem jej w ręku wtedy, gdy owi herosi Hollywoodu kręcili swoje najlepsze filmy. Tyle rzeczy miałoby odmienne znaczenie, niż przyswoiłem to sobie jako dziecko. Co ciekawe, wszystkich tych aktorów bez wykształcenia połączyło jedno – determinacja by odnieść sukces, nieustępliwość i wzajemna rywalizacja. W książce chyba najlepiej czyta się właśnie o rywalizacji Stallone’a i Schwarzenegera. O rywalizacji, która doprowadziła ich do zdobycia złotych malin, a następnie do przyjaźni.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie kłopoty stylistyczne. W książce znajdziecie mnóstwo literówek, skrótów, które są zrozumiałe tylko dla autora i tłumacza (choć akurat tego ostatniego nie jestem pewien). Niektóre zdania są tak dziwacznie skonstruowane, tak rozwlekle, że ciężko jest wywnioskować, o co może chodzić. Przy pewnych fragmentach musiałem wysilić mózgownicę aż do granic wytrzymałości – żona śmiała się, że aż kopci mi się z głowy. No cóż, przy czymś naprawdę wielkim, zawsze musi pojawić się odrobina dziegciu ;D
„Bohaterów ostatniej akcji” przeczytałem w jeden wieczór. Lektura, mimo mankamentów, jest naprawdę wciągająca. Autor rzucił nowe światło na wiele kwestii związanych nie tylko z historią amerykańskiego kina, ale również z sylwetkami najważniejszych twardzieli tamtych lat. Można pokusić się o zdanie, że czyta się ją jednym tchem. Momentami odniosłem wrażenie, jakby ktoś napisał podręcznik radzenia sobie z przeszkodami w życiu, a tych ówcześni idole mieli co nie miara. Aż dziw bierze, że udało im się odnieść sukces na tak wielką skalę. Tym bardziej należy się im szacunek. Z nieukrywaną chęcią czekam na kolejne części takiej historiografii autorstwa Semlyen’a, ale tym razem nieco obszerniejsze.
Książka z Klubu Recenzenta serwisu
nakanapie.pl.