Przeczytałam! A w zasadzie wymęczyłam! Książka jest BEZNADZIEJNA!!!
Po pierwsze - fabuła. Do połowy w ogóle nie wiadomo o co chodzi, niby książka miała być o wampirach, ale kto tu jest wampirem? Pierwsza połowa to kompletny niewypał, nie dzieje się zupełnie nic. W połowie książki poznajemy "tajemnicę" i wtedy zaczyna się ta "ciekawsza część", ale szczerze mówiąc jest chyba jeszcze gorzej. Zawiązuje się intryga, zagadka nieudolnie próbuje się rozwiązać, ale autorka w ogóle nie potrafi wzbudzić w czytelniku napięcia, zainteresowania. Miałam wrażenie, że czytam streszczenie, jakąś kiepską relację, ani przez moment nie czułam się tak, jakbym to ja uczestniczyłam w tych wydarzeniach, nie byłam w stanie się przejąć losami bohaterów, bo wszystko było tak jakoś bardzo odległe.
Po drugie - wizja wampirów. Niektórzy już "Zmierzchowi" zarzucali zniekształcony wizerunek tych istot (bo się świecą w słońcu i tak dalej). Tutaj z tradycyjnego wampira nie ma kompletnie NIC. Nie różnią się one zupełnie niczym od zwykłych ludzi, poza tym, że mają niebieską krew; jedzą normalne jedzenie, chorują itd. Wydaje mi się, że jedyną motywacją autorki aby nazwać opisywane przez siebie postaci wampirami, była ich niezwykła popularność w ostatnich czasach i wiadomo było, że "książka o wampirach" sprzeda się lepiej.
Po trzecie - styl autorki!!! Wszystko to, co napisałam wcześniej dałoby się przełknąć, jednak styl bije na głowę wszystko. Melissa de la Cruz jest dziennikarką w Glamour i Cosmopolitan. To widać. Świadczy o tym nie tylko to, o czym pisałam już wcześniej - skrótowość opisywanych wydarzeń, brak narracyjności, to, że powieść przypomina raczej reportaż. Najważniejsze jest to, że czytając książkę miałam wrażenie, że czytam jakiś kiepski artykuł z Cosmo dotyczący mody. Każdy opis bohatera (nie tylko, kiedy pojawia się on po raz pierwszy) wzbogacony jest baaardzo szczegółowym opisem jego ubioru. To chyba ze wszystkiego denerwowało mnie najbardziej. Na przykład: "... z kamizelką z opadającymi ramiączkami od Marni, kusą dżinsową mini spódniczką Earnest Sewn oraz błyszczącym kaszmirowym szalem Riche Owensa". Trudno znaleźć stronę na której nie byłoby podobnych opisów. Nawet nie chodzi o te wszystkie spódniczki, sukienki i szale, a o te enigmatyczne nazwy firm odzieżowych, które dużej większości czytelników nie mieszkających w Nowym Jorku nie kojarzą się absolutnie z niczym. Na przykład zdanie "Flanelowa koszula była od Johna Varvatosa, a dżinsy marki Citizens of Humanity" miało zrobić na czytelniku ogromne wrażenie (tym, że bohater jest bardzo bogaty), ale dla mnie mogły tam być wstawione jakiekolwiek inne słowa, a i tak kompletnie bym to zignorowała.
Książkę czyta się bardzo szybko, przede wszystkim dlatego, że czcionka jest ogromniasta, a pomiędzy linijkami tekstu wstawiona jest podwójna interlinia. Książka składa się z 44 bardzo krótkich rozdziałów i każdy zaczyna się w połowie strony, więc zdarza się, że pomiędzy rozdziałami są dwie puste strony. Dzięki temu wszystkiemu "Błękitnokrwiści" mają aż 320 stron i można było ich wycenić na 34,90zł.
Zdecydowanie nie polecam tej książki! Próbowałam nawet znaleźć coś, jakiś drobny element, który byłby nikłym światełkiem w tym tunelu nędzy i rozpaczy, ale takiego nie znalazłam. Zupełnie nic nie podobało mi się w tej książce.