Hiszpańsko brzmiący tytuł książki, o której będę opowiadać, „Torres” może być mylący. Napisał ją Polak, Wojciech Baran, a jej akcja dzieje się w Bieszczadach. Fabuła też nie jest słoneczna, bo ta powieść to połączenie literatury grozy i smutnej obyczajówki. Czy jest w niej coś hiszpańskiego? Tytułowy Torres. Tylko co on robi w polskich górach?
Na fabułę tej książki składa się kilka elementów, ale nie będę się na nich skupiać. Najistotniejsze to, że przebijają się w niej cechy horroru i powieści obyczajowej. Główny trzon akcji to rok 1922 i wioska Podleszczyny. Mieszka w niej rodzina Kalistów, która weszła w konflikt z proboszczem. Autor pięknie pokazuje ówczesną mentalność takich maleńkich społeczności. Zabobony, strach przed nieznanym, przed kimś kto żyje inaczej i autorytet jakim cieszył się przedstawiciel Kościoła. Na tych fundamentach Wojciech Baran buduje bardzo smutną historię, w której mnie najbardziej boli tragedia dziecka.
W powieści „Torres” prym wiodą zjawiska paranormalne. Duchy nie mogą w niej zaznać spokoju i cały czas snują się pomiędzy żyjącymi. Geneza niektórych istot sięga XVI wieku – i w tym miejscu warto zaznaczyć, że ci, którzy zdecydują się przeczytać tę książkę, będą mieli okazję „przeskoczyć” do tamtych lat i zapolować na heretyków.
Fabuła powieści „Torres” przypadła mi do gustu. Przede wszystkim lata 20. XX wieku to okres historyczny, do którego mam ogromny sentyment. Do tego zbudowanie historii na zaściankowej mentalności powoduje, że wzbudza ona wiele emocji. U mnie były to złość i smutek – wiem, że nie brzmi to zachęcająco, ale bardziej chodzi mi o to, że ciężko być obojętnym wobec opisanych wydarzeń niż o to, że ta powieść jakoś przygnębiająco na mnie wpłynęła. Fajnego smaczku dodaje szczypta – nie taka mała – makabry, przypisana zarówno ze duchom jak i ludziom. Nie jest to może najstraszniejszy z horrorów, jakie czytałam i nad atmosferą mógłby autor bardziej popracować, ale nie jest źle.
Przyczepię się do języka tej powieści. Wojciech Baran mógłby się w tym aspekcie bardziej wykazać. Nieważne czy akcja dzieje się w XX czy XVI wieku, czy głos ma ksiądz czy prosty chłop , wszyscy mówią tak samo – piękną, literacką, współczesna polszczyzną. I nie chodzi mi o jakąś daleko idącą archaizację – takie powieści czyta się fatalnie. Wystarczyłby jakieś gwarowe powiedzonka, lokalna maniera, cokolwiek żebyśmy w 100 % poczuli ducha tamtych czasów.
Podsumowując. „Torres” to przede wszystkim interesująca fabułą. Poza fanami powieści grozy, w których występują duchy oraz Kościół i polowanie na heretyków, podsunęłabym ją też miłośnikom obyczajówek, którzy nie boją się bać. Autor mógłby nieco przyspieszyć akcje i wyrzucić kilka scenek – ale przyznaję w tym miejscu, że ja jestem typem niecierpliwego czytelnika – oraz lekko „postarzyć” język powieści, co znacznie by ją uatrakcyjniło.