Po "Córkę cieni" sięgnęłam w nadziei na wielce zajmującą i obiecującą lekturę. Odkładałam ją od jakiegoś czasu i w końcu powiedziałam sobie : dość, czas na ciebie ;) Wymościłam sobie wygodne gniazdko, zaparzyłama aromatyczną kawkę i zabrałam się do czytania. Okładka piękna, opis zachęcjący, opinie tym bardziej, w tym kilka od zaufanych osób więc myślę sobie : będzie to kolejna fantastyczna czytelnicza przygoda. I nagle poczułam się jakbym dostała obuchem w głowę. Hmmm co to jest, co to za książa, czy to napewno ta zachwalana i wspaniała, pełna emocjii powieść ??? To chyba pomyłka, ja chyba czytam zupełnie inną książkę. Niemożliwe. Tak więc kochani, nie przejmujcie się , nie bierzcie tego do siebie ale niestety ja nie mogę nic dobrego o tej książce powiedzieć.
Czytam, czytam , czytam i myślę sobie : dżizas, co to jest. Język infantylny, dialogi miejscami śmieszne i na poziomie dwunastolatki, do tego absurd goni absurd. No dobrze, mogę uwierzyć w to, że panna się zakochała na zabój i postanowiła uciec z domu aby już na zawsze być z ukochanym, nawet po kilku ukradkowych spotkaniach jakie młodzi odbyli w ciągu zaledwie pół roku. Ale tego, że panna z dobrego domu, bogatego domu, gdzie była służba i wszelkie wygody, mająca znikomą wiedzę o życiu, znająca się jedynie na kieckach, herbatkach popołudniowych, wizytach towarzyskich i tym podobnych sprawach, pod wpływem miłości stała się niczym drugi Bear Grylls, została bieszczadzką mistrzynią survivalu, no tego to ja nie potrafię przełknąć. Wszystko to zostało opisane w tak śmiesznie nieporadny sposób, że aż śmiać mi się chciało. Fakt, może była inteligentna i zdolna, i pilnie uczyła się od męża, który wychował się na wsi, ale wszystkie potrzebne do przetrwania umiejętności opanowała w tak rekordowym tempie, że perfrkcyjna pani domu, Małgorzata Rozenek powinna się schować ze wstydu do mysiej dziury. Nawet odcisków na tych swoich wychuchanych łapkach się nie nabawiła.
O kobietach wychowanych na wsi szłyszałam wiele, były to ciężko pracujące matki i żony, które czasami i na polu potrafiłuy urodzić dziecko. Nasza bohaterka chyba miała w sobie sporo genów odziedziczonych po tajemniczych przodkach urodzonych na wsi, bo niczym te dzielne kobiety, urodziła swoją córeczkę calkiem sama, w domu co prawda ale sama za towarzysza mając psa wiernego, i zaraz po porodzie poleciała doić krowę i karmić kury. I skąd do diabła wiedziała, że należy nóż we wrzątku wysterylizować ;)
Dodatkowo Magdalena zaimponowała mi nagle swoją doskonałą pamięcią. W lot, gdy wymagała tego wytuacja przypominała sobie wszelkie potrzebne umiejętności jakimi dysponowała służąca jej matki, gdy trzeba było ulżyć w cierpieniu jej młodszemu braciszkowi, bez problemu zdobywała zioła, potrafiła sporządzać mieszanki i je stosować. Oczywiście nasza dzielna dziewoja została też mistrzynią tkactwa. Potrafiła utkać pięknie obrusy, prześcieradła i inne potrzebne rzeczy. Normalnie, brawo ty.
Okazało się jeszcze, że wytrawna z niej pielęgniarka. Bez problemu poradziła sobie z opieką nad postrzelonym w nogę mężem. Pielęgnowała go z oddaniem w chorobie, przemywała mu ranę postrzałową, a drugą ranę szarpaną podobno aż do mięśni i kości li i jedynie wodą tylko, i w tydzień doprowadziła do uzdrownienia małżonka, a po trzech chyba tygodniach małż ten zaczął już skakać i hasać niczym rasowy źrebak.
No dobrze, ta bajka byłaby jeszcze strawna gdyby nie język w jakim pani Cielesz podała nam całą historię. Prosty, infantylny, pozbawiony emocji. A ten cały żałosny wątek współczesny to już w ogóle był niestrawny. Chłopak czytający pamiętniki i roniący rzewne łzy nad historią Magdaleny, popadający w obsesję i prześladowany jej historią. Nosz dżizas, litości.