Na początku jest obraz, przynajmniej tym razem, bowiem:
Odchylasz okładkę, zaglądasz do środka, szybko przebiegasz wzrokiem po wyrazach (na nie będzie jeszcze czas) i zastygasz na pierwszej ilustracji. Po nieokreślonym czasie (bo czas zamiera), gdy wchłoniesz kolory, ogarniesz wzrokiem kształty, zachwycisz się bogactwem szczegółów - przewracasz strony by wtopić się w kolejny obraz, i kolejny, aż w końcu zaczynasz snuć opowieść: o tygrysie, miastach, morzu i gwiazdach. O bajkowych miejscach. O poszukiwaniu i prawdziwej przyjaźni... Gdy docierasz do ostatniego obrazu – wzdychasz, zamykasz książkę i zastanawiasz się, czy to faktycznie tak było. Więc odchylasz okładkę jeszcze raz i tym razem szukasz liter, składasz je w wyrazy, wyrazy odsłaniają opowieść i czas zamiera po raz drugi. Też jest o gwiazdach, trochę więcej o ludziach, przyrodzie i poszukiwaniu: siebie i sensu. Gdy znowu zamkniesz książkę, połączysz w wyobraźni obrazy ze słowami, dodasz trochę niezwykle wyrafinowanych dźwięków fletu (jeśli dasz radę), spróbujesz zgadnąć: co było najpierw – słowo czy obraz? (próżny trud), wtedy po raz kolejny (zapewniam, że wcale nie ostatni) odchylisz okładkę i w końcu wracasz do mapy. Studiujesz ją dokładnie, szukasz zgodności z tekstem, sprawdzasz czy trasa się zgadza i z radością odkrywasz niespodzianki...
Tak w skrócie wygląda odbiór „Zaklinacza tygrysów”, bo słowo przeczytanie w tym przypadku jest stanowczo niewystarczające. Tutaj występuje dodatkowy wymiar wymykający się zwykłemu procesowi czytania: mamy namalowaną historię, która zabiera nas w wielowymiarowy świat, gdzie słowa przechodzą w kolory, kształty i bajeczne krajobrazy.
Co prawda uzupełnienie tekstu o grafikę nie jest nowością (zwłaszcza w książkach dla dzieci), a zgodność ilustracji z treścią, nastrojem i przesłaniem też niejednokrotnie bywa doskonała, ale w tym przypadku opowieść i obraz tworzą całość do tego stopnia, że nie wiemy, czy to obrazy są opowiedziane, czy namalowana jest opowieść. Na pewno jedno przeplata drugie tworząc zobrazowaną historię - brakujące ogniwo między książką a filmem (dzieci mają dobrze, bo mogą słuchać i oglądać książki jednocześnie, dorośli w zamian za to, że już tak nie mogą, oglądają filmy).
Niestety nie pamiętam już jak świat widzą dzieci, więc nie powiem czy im się ten tekst i obraz spodoba. Może pytanie: „Kim jestem?” to trochę za dużo w wieku, gdy wystarczy po prostu być, ale zakładam, że opowieść może być dla dzieci pasjonująca i przyjemna w odbiorze. Jest tu podróż, tajemnica i bajkowe światy, szczera przyjaźń i Ari, który swoją muzyką rozmawia ze światem, oraz groźny tygrys, który łagodnieje pod wpływem dźwięków fletu – wszystko, czego dziecku w opowieściach do poduszki potrzeba.
Natomiast dla dorosłych przede wszystkim są obrazy. (Tutaj pozwolę sobie na całkowity subiektywizm: ilustracje są piękne, takie, jakie tygrysy (!) lubią najbardziej – tętniące szczegółami, nierealne, łączące barwy w dodatkową opowieść, bajkowe). Tekst pozornie schodzi na drugi plan, jednak może posłużyć do zmiany perspektywy niczym słynne biurko dla Johna Keatinga ze „Stowarzyszenia umarłych poetów”. Nam jednak wystarczy, że przeczytamy opowieść dla dzieci - wtedy okaże się, czy jeszcze potrafimy zobaczyć świat takim, jakim go kiedyś sami widzieliśmy (żeby sprawdzić czy przypadkiem czegoś nie utraciliśmy). A gdy już przełkniemy fakt, że czytamy tekst dla dzieci, mamy w nagrodę podróż na koniec świata, bo
„Jak zapewne wiecie, końców świata jest bardzo dużo.”
O czym chyba zdążyliśmy zapomnieć.
[Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.]