Byłam strasznie ciekawa tej powieści, odkąd tylko przeczytałam jej zapowiedź. Jednak mój zapał co raz bardziej studziły mało pochlebne recenzje na jej temat. Czy powieść rzeczywiście zniechęca i jest mało interesująca? Zaraz się przekonacie, ale najpierw kilka słów o autorce.
Nora K. Jemisin z wykształcenia jest psychologiem. Często udziela się na blogach politycznych, feministycznych czy antyrasistowskich. „Sto Tysięcy Królestw” jest jej debiutancką powieścią, która szturmem podbiła listy bestsellerów oraz została nominowana do wielu prestiżowych nagród. Jest to również pierwszy tom „Trylogii dziedzictwa”.
Yeine Darr pochodzi z barbarzyńskiej północy. Jej narodziny były wynikiem mezaliansu jako popełniła jej matka, wychodząc za kogoś z niższej arystokracji i na dodatek wywodzącego się z dzikiego plemienia, chociaż sama była następczynią tronu Stu Tysięcy Królestw. Tak więc Yeine jest także wnuczką króla, który po tragicznej i zaskakującej śmierci jej matki, wzywa ją do swego miasta – Sky. Po przybyciu, dziewczyna doznaje niemałego szoku, ponieważ zostaje ogłoszona jednym ze spadkobierców Dekarty Arameri. Jednak ta droga nie będzie wcale łatwa. Od tej chwili dziewczyna musi walczyć nie tylko z dwóją swoich kuzynów, o istnieniu których nie miała pojęcia, ale także starać się wyjść z tych wszystkich intryg obronną ręką. Tym bardziej, że w trakcie swojego pobytu w Sky odkryje wiele mrocznych tajemnic o rodzinie ze strony matki, a także o niej samej i przyczynach jej nagłej śmierci. Niespodziewanymi sprzymierzeńcami, w tej pogmatwanej sytuacji, dla Yeine staną się zniewoleni bogowie, których moce ludzie wykorzystują do osiągnięcia swoich celów.
Od samego początku powieści autorka zasypuje swoich czytelników masą wiadomości, podawanych jak w szkolnych podręcznikach do historii. Gdyby tego było mało to dodam również, że te „formułki” bardzo często są wcinane zazwyczaj w najciekawszych momentach fabuły. Po takich przerwach autorka zazwyczaj nie powraca już do przerwanego wątku lub robi to w sposób bardzo szczątkowy. Jest to również problem jeżeli chce się mówić o wartkości akcji w tej książce, której praktycznie nie ma. Tak samo jak ciągłości fabuły, co może skutecznie wybijać z rytmu czytania.
Co do fabuły, to gdy lepiej się jej przyjrzeć, można dostrzec podobieństwa do mitologii greckiej, a zwłaszcza do mitu o powstaniu świata, który wyjaśnia także w jaki sposób powstali pierwsi bogowie. Niekonwencjonalność tej historii polega jednak na tym, że autorka wszystkich bogów (oprócz boga słońca – Intempasa) sprowadziła do rangi ludzkich niewolników na służbie całemu rodowi Aramerich. Dzięki temu historia mogłaby być naprawdę interesująca, gdyby Pani Jemisin wykorzystała cały jej potencjał. Samo zakończenie także nie wniesie nam nic nowego, ponieważ jak dla mnie jest ono dużo bardziej zagmatwane niż cała reszta fabuły.
Kolejnym minusem „Stu Tysięcy Królestw” jest typ oraz forma narracji jakie autorka wybrała do prowadzenia tejże historii. Jest to bowiem tryb pierwszoosobowy, gdzie narratorem jest główna bohaterka. Jeżeli chodzi natomiast o jej formę, to można ja porównać do wpisów w pamiętniku, ponieważ Yeine oprócz ukazania nam faktów dodaje do tego swoje własne spostrzeżenia, odczucia i wspomnienia, a to, jak już wyżej wspominałam, w najmniej odpowiednich momentach. Wszystko to połączone ze sobą, wprowadza niemały zamęt w całej fabule, więc czytelnik może mieć niemałe trudności z „wyłuskaniem” z tego galimatiasu najważniejszych wątków i informacji.
Podsumowując. Pomimo, że książka napisana jest prosty i przystępnym językiem, to autorka dodatkowo naszpikowała ją specyficznymi nazwami i imionami, które stworzyła na potrzeby całej historii. Niestety bardzo często ciężko jest je odczytać, a gdzie tu mówić o ich zrozumieniu. Z tego tez powodu „Sto Tysięcy Królestw” czyta się bardzo mozolnie, a także często ma się ochotę po prostu rzucić książkę w kąt i zapomnieć o niej.